ZAWIESZENIE

Świat SK nie jest mi już tak bliski jak był kiedyś. Nie mówię, że nic więcej się tu nie pojawi, jednak proszę nie pisać do mnie z prośbą o nowe rozdziały.

niedziela, 26 maja 2013

Rozdział I

Pomimo, że urocza prezenterka pogody z uśmiechem zapowiadała słoneczne, bezwietrzne popołudnie, realia okazały się być zupełnie inne. Tuż po godzinie dwunastej, niebo zasnuły ciemne chmury, zwiastujące rychłą ulewę. Ciężkie, duże krople zaczęły spadać na ziemię zaledwie kilka minut później. Ptaki, wiewiórki i inne sucholubne stworzenia pochowały się do swoich gniazd i norek, uważając, by nie zmoczyć piórek lub delikatnego futerka. Ucichły wszystkie naturalne odgłosy poza tymi, wydawanymi przez wiatr i ulewę.
                Ulice, przed chwilą jeszcze pełne ludzi, nagle opustoszały i tylko co jakiś czas można było zobaczyć pojedyncze osoby, biegnące gdzieś pod prowizorycznym „parasolem”, którego rolę pełniła na przykład teczka lub reklamówka. Ci nieszczęśnicy, raz po raz byli opryskiwani przez przejeżdżające samochody. Jedynymi osobami, które cieszyły się z tak rychłej zmiany pogody, byli chyba tylko sprzedawcy, których sklepy nagle wypełniły się klientami, uciekającymi przed deszczem.
                Uczniowie Szkoły Podstawowej Kunidomi w Izumo, ze strachem spoglądali na krajobraz za oknem. Część z nich, która wracała do domu pieszo, a nie wzięła ze sobą peleryny lub parasola, w duchu modliła się o poprawę pogody. Niestety, na to się nie zapowiadało. Deszcz padał i padał, uderzając o szyby w oknach i tworząc na ziemi rozległe kałuże.
                Pani Nakashima kończyła właśnie lekcję ze swoimi trzecioklasistami, dopowiadając ostatnie zdania wykładu o fotosyntezie. Ledwo zdążyła zadać zadanie domowe, kiedy zadzwonił dzwonek, zwiastujący koniec zajęć. Dziewięciolatkowie wylecieli z klasy jak z procy, pozostawiając nauczycielkę w lekkim szoku. Kobieta nigdy nie rozumiała, jak te dzieci, którym wypakowanie książek zawsze zajmowało co najmniej pięć minut, potrafiły schować podręczniki i zniknąć w przeciągu kilku sekund.
                Wychowawczyni westchnęła cicho, omiatając wzrokiem pustą salę. Ktoś, kto w tej chwili zajrzałby do środka, w życiu by nie przypuszczał, że zaledwie moment wcześniej, klasa wypełniona  była uczniami. Zapewne, większość z Was ma teraz przed oczami typową polską podstawówkę oraz  byle jak pozasuwane krzesła, krzywo ułożone ławki i pełno śmieci na stolikach i podłodze. To jednak nie była pierwsza lepsza szkółka, a jedna z najlepszych publicznych podstawówek w Prefekturze Shimane. Dbano tam bardzo o dyscyplinę już od najmłodszych lat. Z tego powodu, niektóre zachowania po prostu wchodziły uczniom w krew i takie czynności jak, ot choćby, zasuwanie krzeseł, były wykonywane automatycznie.
                Zaskoczona kobieta zdała sobie sprawę, że nie jest sama. W rogu klasy, pod oknem, stali bliźniacy Akimori, dwójka bardzo zdolnych i sympatycznych chłopców. Wychowawczyni bardzo ich lubiła. Daiki i Daichi zawsze byli uśmiechnięci i, chociaż, jak to chłopcy, lubili psocić, potrafili każdemu poprawić humor. Nauczycielka miała też bardzo dobre relacje z ich rodziną i uważała jej członków za bardzo dobrych i uczynnych ludzi. Ceniła, że zawsze byli gotowi pomóc w razie potrzeby.  Zwłaszcza z mamą bliźniaków znała się i przyjaźniła właściwie od dzieciństwa. Zanim jeszcze Megumi (gdyż tak miała na imię matka chłopców) wyjechała na studia, dziewczęta mieszkały przy tej samej ulicy i każdego dnia chodziły razem do szkoły.  Pani Nakashima wiedziała, że bracia zawsze wracali pieszo do domu, oddalonego od szkoły o niecałe trzy kilometry. Po ich minach wnioskowała, że nie byli przygotowani na deszcz.
                Chciała zaproponować im podwózkę, zwłaszcza, że i tak jechała w tym samym kierunku, kiedy młodszy z braci nagle zawołał:
- Daiki! Patrz, to dziadek! – Mały brunet uśmiechnął się radośnie, wskazując palcem na niepozorną postać z dużym, brązowym parasolem.
- On naprawdę myśli o wszystkim… - przytaknął mu brat, któremu od razu poprawił się humor.
                Obaj chłopcy chwycili swoje plecaki i szybko wybiegli z klasy. Po kilku sekundach wrócił jednak Daichi i z lekko zawstydzonym wyrazem twarzy skłonił się nauczycielce.
- Shitsurei shimasu, Nakashima-sensei!
- Ja mata, Daichi – odparła kobieta z uśmiechem.


- Cześć Hao! – zawołał chłopczyk za płotem, przywołując na twarz szeroki uśmiech. – Fajnie cię poznać!
                Długowłosy nie odpowiedział. Opuścił głowę i splótł ręce za plecami. Z rany na policzku spłynęła stróżka krwi. Odruchowo, chłopiec starł ją palcem z twarzy, pozostawiając w jej miejscu brudną smugę. Był jeszcze za mały i nikt nie powiedział mu, że przez coś takiego może dojść do zakażenia. Jednak, w przeciwieństwie do niego, mieszkaniec rezydencji był wychowywany przez kompetentne w tej kwestii osoby i wiedział co nieco o ranach i zadrapaniach. Sam niejednokrotnie musiał korzystać z pierwszej pomocy z powodu swojej dość energicznej natury, która wiele już razy wpakowała go w niezłe tarapaty.
                Przez krótką chwilę Yoh przyglądał się skaleczonemu towarzyszowi, po czym zaproponował:
- Jeśli chcesz, to moja mama mogłaby cię opatrzyć. Jest w tym bardzo dobra. Albo babcia! Ona to już w ogóle się na tym zna! Używa takich dziwnych kremów i płynów. Ma w swoim pokoju mnóstwo książek o roślinach i ziół, z których robi lekarstwa. Niektóre pachną całkiem ładnie, jak kwiatki, ale większość strasznie śmierdzi… No i są zimne! Najgorsze jest to, że czasami bardzo szczypie. No i czasem trzeba się smarować kilka razy dziennie…  Pamiętam jak kilka tygodni temu, kiedy..
                Hao przysłuchiwał się temu potokowi słów z szeroko otwartymi oczami ze strachu.Opowieści o śmierdzących, szczypiących mazidłach wcale mu się nie podobały. Już widział w duchu babcię – pomarszczoną wiedźmę z wielką księgą zaklęć, kotłem pełnym gotującego się, zielonego płynu oraz słoikami pełnymi nóżek pająków, gałek ocznych i Bóg wie czego jeszcze – która odprawia nad nim jakieś czary. Historię o złej czarownicy opowiedział mu kiedyś duch nastoletniego chłopaka, który krył się w wielkim kufrze na strychu domu dziecka. Przysięgał on, że zginął ponieważ porwała go stara wiedźma i zamknęła w klatce, karmiąc tylko ogonami szczurów. Długowłosy długo nie mógł zasnąć po tym spotkaniu. Teraz mniej więcej tak wyobrażał sobie starszą panią i wcale nie uśmiechało mu się to spotkanie.
                Tymczasem Yoh opowiadał dalej, nie widząc przerażenia na twarzy kolegi:
- …wtedy to miałem rękę przewiązaną taką chustką przez dużo czasu. Strasznie to śmierdziało, no i bolało. Nawet bardzo bolało! Ale babcia powiedziała, że musi boleć. Na szczęście przestało po kilku dniach. Tylko duszki się ze mnie śmiały i mi dokuczały, a ja nie mogłem ich złapać, bo miałem wolną tylko jedną rękę… Jak ja tych duszków nie lubię! Ostatnio…
                Przestraszony Hao nagle zdał sobie sprawę ze znaczenia słów kolegi. Nie czekając, aż rozmówca skończy, spytał:
- Duszki…?
                Mieszkaniec rezydencji nagle ucichł i, lekko speszony, odwrócił wzrok. Wyglądał tak, jakby obawiał się, że powiedział za dużo. Przez krótszą chwilę ranny chłopiec miał nawet wrażenie, że jego nowy znajomy się rozpłacze, gdyż jego oczy zaszkliły się. Podszedł nieco bliżej i oparł rękę o pręt. Tymczasem krótkowłosy odezwał się:
- Przepraszam… Ty ich nie widzisz, tak? Nikt, kogo znam, może poza rodzicami i dziadkami, ich nie widzi… Pewnie uważasz mnie teraz za dziwaka? Będziesz się ze mnie śmiał i mówił, że jestem głupi…? Jak wszyscy…
- Ale ja je widzę, Yoh!
                Zaskoczony chłopczyk uniósł główkę i spojrzał prostu w oczy Hao. Było w nich widać rosnącą nadzieję i radość. Sam czuł się dokładnie tak samo. Wiedział jedno – jego długowłosy towarzysz na pewno nie kłamał.
                Po krótkiej chwili obaj pięciolatkowie zdali sobie sprawę, że nareszcie odnaleźli kogoś, kto ich rozumie. Kogoś, kto widzi duchy, rozmawia i zawiera z nimi przyjaźnie. Kogoś, kto również był całe życie wyśmiewany i poniżany z powodu swojej odmienności, która tak naprawdę była wspaniałym darem. Kogoś takiego samego… Krótko mówiąc – przyjaciela.
- Jesteś szamanem…? – spytał prawie szeptem krótkowłosy. Na jego twarzyczce pojawił się lekki uśmiech.
- Czym jestem…? – zdziwił się jego rozmówca. Nigdy wcześniej nie spotkał się z takim określeniem.
                Yoh otworzył już usta, by wytłumaczyć, o co chodzi, kiedy zobaczył, że jego nowy towarzysz znów przeciera ranę na policzku. Uznał, że na opowiadanie o szamaństwie znajdą czas później, a babcia już nie raz wspominała mu, że rany należy opatrywać jak najszybciej. Jako wyjątkowo ruchliwe dziecko, malec miał w tym zakresie spore doświadczenie.
- Wiesz… Potem ci wszystko powiem, a teraz chodź za mną. – Mały mieszkaniec rezydencji zaczął iść wzdłuż ogrodzenia, co jakiś czas przedzierając się przez gęste krzaki.
                Po krótkim wahaniu, Hao ruszył za nim. Niekiedy musiał oddalać się trochę od płotu, gdyż przejście zarosły całkiem bujne rośliny o kłujących gałęziach. Po drodze natknął się też na grupkę wiewiórek japońskich, które wesoło baraszkowały w trawie, nie przejmując się ani trochę obecnością dwojga małych ludzi.
                Przeszli tak mniej więcej sto metrów, aż dotarli do niewielkiej, zarośniętej mchem bramki. Połowa prętów zdążyła się już pokryć rdzą, a część została zupełnie wyłamana. Dookoła klamki wiły się pędy bluszczu japońskiego o charakterystycznych, strzałkowatych liściach. Na murku, do którego przymocowana była furtka, od strony ogrodu, znajdował się hak, na którym zawieszono duży, mosiężny klucz. Ten, podobnie jak pozostałe przedmioty, był już porządnie nadgryziony zębem czasu.
                Yoh wspiął się wysoko na palce, aby go dosięgnąć. Niestety, nieco ponad metr wzrostu nie wystarczył i chłopiec zaledwie musnął klucz opuszkami palców. Po raz kolejny w ciągu krótkiego życia chłopca, odezwał się w nim kompleks związany z niskim wzrostem. Zdenerwowany, potarł dłonią brodę, gorączkowo nad czymś myśląc.
- Kurczak! – zawołał głośno, przypadkiem płosząc kilka skowronków, które ucinały sobie drzemkę wśród gałęzi różanecznika. Ptaszki wzniosły się w powietrze, przypadkiem zrzucając na głowy chłopców całkiem sporo świeżych liści o eliptycznym kształcie.
                Hao nie wiedział, co ma zrobić. Było mu szkoda towarzysza, chociaż zarazem trochę się cieszył, gdyż wcale nie uśmiechała mu się perspektywa spotkania z babcią.
- Już wiem! – wykrzyknął radośnie krótkowłosy i aż podskoczył z radości. – Dziadek zaczął mnie tego uczyć jakiś czas temu… Co prawda, jak na razie to za bardzo mi nie szło, bo mi się nie chciało ćwiczyć, ale może teraz się uda…
                Mieszkaniec domu stanął w miarę szeroko na lekko ugiętych nogach. Zamknął oczy i skupił się na czymś. Najpierw wyciągnął proste ręce przed siebie, później złączył dłonie i przyciągnął je do klatki piersiowej. Następnie uniósł się jak najwyżej potrafił bez odrywania pięt od ziemi. Zastygł w tej pozycji na kilkanaście sekund.
                Uciekinier z domu dziecka przyglądał się tym ruchom z zainteresowaniem. Nieświadomie, zaczął je nawet niedbale naśladować.
- Udało się…? – spytał cichutko Yoh, otwierając jedno oko.
- A co miało się udać?
- No ten liść! – zawołał niezadowolony chłopiec, rezygnując z poprzedniej pozycji. – Miał się wznieść w powietrze jako duszek!
                Długowłosy wreszcie zrozumiał. Przypomniał sobie latające liście, którymi bawił się wcześniej jego kolega. Nie wyobrażał sobie, jak można by unieść je w powietrze bez pomocy rąk. To wydawało się tak nierealne… Jak czary…
                Tymczasem jego kolega spróbował raz jeszcze. I jeszcze raz… I jeszcze… I jeszcze raz… Na jego czole pojawiły się kropelki potu.
- No działaj! Działaj!!! – krzyknął maluch, czerwony na twarzy z wysiłku.
- A czy ja mógłbym spróbować? – spytał nieśmiało Hao, zbliżając się bardziej do furtki.
                Yoh spojrzał na niego zaskoczony. Po jego zachowaniu było widać, że nie wie, co odpowiedzieć.
- No nie wiem… Nigdy tego nie robiłeś… Możesz spróbować, ale prawdopodobnie ci nie wyjdzie. Dziadek mnie tego uczy już od dłuższego czasu i nawet mi zbytnio to nie wychodzi. Mówił, że mam za mało forykuku, czy jakoś tak… Ale jak chcesz, to spróbuj. Tylko przez cały czas musisz myśleć o tym, że chcesz obudzić duszka drzemiącego w liściu. Moja mama ułożyła nawet o tym wierszyk! Czekaj… Jak to było… „Kiedy duszka chcesz obudzić, musisz bardzo się natrudzić. Myśl o liściach, skupiaj się…” i jakoś tam dalej…
                Hao uśmiechnął się do kolegi i wziął kilka głębokich oddechów. Zamknął oczy, uprzednio wybierając sobie jeden z elipsowatych liści azalii za cel. Rozstawił szerzej nogi i ugiął lekko kolana, tak, jak zaobserwował to wcześniej u Yoh. Następnie powoli wyprostował ręce, mniej więcej na wysokości swojej szyi. Później, splótł palce i przyciągnął dłonie do siebie. Pod nosem mruczał cały czas:
- Obudź się duszku… Obudź się duszku…
                Nagle usłyszał stłumiony okrzyk Yoh. Otworzył oczy, wciąż pozostając w tej samej pozycji. Przez chwilę sam nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył.
- J-jak to zrobiłeś? – spytał mieszkaniec rezydencji, spoglądając z zachwytem na kilkanaście unoszących się nad nimi duszków, które zaledwie moment wcześniej były tylko niewielkim stosikiem liści.
- Ja… Nie wiem… - Długowłosy wydawał się równie zaskoczony. – Mówiłeś o tym fury…czymśtam i tak pomyślałem o nim.. Starałem się użyć jakiejś wewnętrznej mocy i.. tak samo wyszło…
                Towarzysz wciąż patrzył na niego z ogromnym podziwem. Jemu samemu nigdy nie udało się obudzić na raz więcej niż jednego duszka, a i z tym miał zwykle całkiem spore problemy. Często zdarzało się, że wywoływane przez niego stworzonka były prawie niewidoczne lub też znikały po zaledwie kilku sekundach. Te, które widział przed sobą, wyglądały tak samo jak wywoływane przez jego dziadka.
- Co mam teraz zrobić? – spytał Hao, nadal trzymając splecione dłonie przy klatce piersiowej.
- Noo… Nie wiem, może spróbuj powiedzieć, żeby przyniosły klucz… Powinno zadziałać… Chyba… - Yoh tak naprawdę nie wiedział, co robić dalej. Jak dotąd nie uczył się kontrolowania shikigami.
                Hao, z trochę głupią miną patrzył na latające wokoło stworzonka. Te odwzajemniały spojrzenie, co jakiś czas podlatując bliżej i bawiąc się długimi włosami chłopca. Jednak, kiedy mieszkaniec domu chciał je dotknąć, poleciały tylko wyżej i pokazały mu język.
- Yyyy… Duszki, cz-czy mogłybyście zd-djąć z haka tamten k-klucz? – poprosił nieśmiało uciekinier.
                Latające stworzonka zdawały się zupełnie go nie słyszeć. Coraz bardziej pewne siebie, zaczęły latać to tu, to tam, siadając na gałęziach lub dokuczając biednym, drobnym zwierzątkom. Kilka nawet złapało wielobarwnego motyla i teraz próbowało urwać mu skrzydełka. Tego było dla Hao za wiele. „Jakie one wredne!” – pomyślał chłopiec. „Powinny natychmiast zostawić tego motyla i robić to, co mówię! Puśćcie motylka i weźcie klucz!”.
                Ku jego zdumieniu, duszki nagle zastygły w powietrzu, po czym posłusznie poleciały po rzeczony przedmiot. Zdjęły go ostrożnie, po czym położyły pod nogami Yoh. Zaraz po wykonaniu zadania rozpłynęły się w powietrzu, a na ziemię opadło tylko kilkanaście zielonych listków.
- Mają spóźnioną reakcję, czy coś…? – zdziwił się młodszy z przyjaciół. Nie wiedział, że stworzonka te zaczęły wykonywać rozkazy, kiedy Hao stanowczo wypowiedział je w myślach.
                Nie zastanawiając się jednak dłużej nad problemem, chłopiec podniósł ciężki klucz i włożył go do zamka. Z początku zardzewiałe elementy nie chciały współpracować, jednak po krótkim mocowaniu się z klamką, coś kliknęło i furtka otworzyła się.
- Chodź! – zawołał Yoh i chwycił Hao za rękę. Pociągnął go, jakąś sobie tylko znaną ścieżką, aż znaleźli się na wybrukowanej dróżce, która prowadziła na bardziej odsłonięty teren, gdzie zapewne czekali jego dziadek i matka. Po świetle na końcu roślinnego tunelu, dało się wywnioskować, że zaraz wybiegną na placyk.
                Nagle, Hao zatrzymał się, o mało co nie wywracając biegnącego kolegi. Ten, pociągnął go za rękę, lecz długowłosy stał niczym słup soli i najwyraźniej nie miał zamiaru ruszyć się z miejsca.
- Ej, co jest? – spytał mieszkaniec rezydencji, lekko przechylając głowę na bok.
- No… Ja nie chcę tam iść… - powiedział Hao tak cicho, że Yoh z trudem mógł rozróżnić słowa.
- Czemu? – zdziwił się młodszy z chłopców.
- Po prostu nie… Jeszcze nie teraz…
                Mieszkaniec rezydencji wciąż nie rozumiał. Nie wiedział, że Hao pierwszy raz w życiu znalazł kogoś, komu mógł zaufać. Nie zdawał sobie też sprawy, że jego nowy przyjaciel po prostu bał się ludzi, którzy zawsze szydzili z niego, a czasem nawet używali przemocy. Do wyśmiewania i odrzucenia przez rówieśników już przywykł, jednak dorośli zawsze wywoływali w nim strach. Niezależnie, czy byli to wielcy mężczyźni o wytatuowanych ramionach, czy drobne, uśmiechnięte blondyneczki.
- Och… Jak chcesz… To w takim razie poczekaj tutaj. Ja skoczę po maść od babci. Wiem gdzie leży, bo aż zbyt często muszę jej używać…
                Miał już się odwrócić i pobiec, kiedy zatrzymała go dłoń Hao, zaciśnięta na jego własnym nadgarstku.
- Tylko proszę… Obiecaj, że nikomu o mnie nie powiesz.
- Ale…
- Obiecaj! – W oczach długowłosego pojawiły się łzy. Uścisk stał się też mocniejszy, a paznokcie uciekiniera wbiły się nieco w skórę Yoh.
- W porządku…
                Chłopiec o krótszych włosach uwolnił rękę i pobiegł w stronę swojej mamy, która zaczynała się już trochę o niego niepokoić. Nie wiedział jednak, że po kilku sekundach podążył za nim jego nowy kolega, zatrzymując się wśród gęstych krzaków.
- Widzisz, Keiko – powiedział starszy pan, kiedy jego wnuk wybiegł spomiędzy drzew. – Nie było sensu się martwić.
- Jak zwykle masz rację, ojcze – odparła wysoka brunetka, która trzymała w ręce tackę z parującymi ciasteczkami. – Gdzieś się tak długo podziewał, Yoh? Przez chwilę myślałam, że znowu naraziłeś się któremuś z naszych przodków…
- Oj, kaa-chan… To było tylko raz…
- Dwanaście razy – poprawiła malca jakaś starsza kobieta, która właśnie wyszła z rezydencji.
                Yoh wyraźnie się zmieszał. Podrapał się po tylnej części głowy z zakłopotanym uśmiechem, który zniknął jednak równie szybko jak się pojawił. Chłopczyk podbiegł do mamy i pociągnął ją za spódnicę.
- Kaa-chan, czy mogłabyś mi dać jakiś bandaż?
- A po co ci bandaż, skarbie? Zraniłeś się? – Przy drugim pytaniu kobieta zaczęła ze wszystkich stron oglądać swojego synka, aby dojrzeć nieistniejącą ranę.
- Nie, to dla Hao… - powiedział chłopiec, zanim zdążył pomyśleć nad tym, co mówi.
                Wszyscy obecni w ogrodzie otworzyli szeroko oczy ze zdumienia. Keiko przyklękła obok syna i spojrzała na jego przestraszoną twarz.
- Jakiego Hao? – spytała, a w jej głosie nie było słychać żadnych emocji.
- Noo… - Chłopiec rozejrzał się niepewnie, po czym powiedział: - Spotkałem go przed chwilą… Widzi duchy, jak ja… Zranił się przypadkiem… 
                Keiko wymieniła spojrzenia z ojcem, a następnie z matką. Ci skinęli tylko lekko głowami. Nie dało się wyczuć ich nastroju.
                Kobieta wstała i chwyciła synka za rączkę. O nic nie pytając, podprowadziła go do ścieżki, z której wybiegł chwilę wcześniej.
- Prowadź – powiedziała cicho. – Gdzie on jest?
                Yoh zmieszał się. Spojrzał na poważną twarz matki, która zdawała się być całkowicie nieprzenikniona. Zupełnie, jakby Keiko ubrała na siebie maskę jego ojca. Chłopczyk już dawno nie widział rodzicielki w takim stanie.
                Zrobił kilka kroków przed siebie, aż dotarł do miejsca, gdzie rozstał się z Hao. Ku swojemu zdumieniu, jego nowego przyjaciela nigdzie nie było. Tak jakby rozpłynął się w powietrzu.
- Tu był… - powiedział cicho malec, ze łzami w oczach. Rozglądał się, próbując dostrzec go wśród gąszczu.
                Usłyszał, jak Keiko z ulgą wypuszcza powietrze. Spojrzał w górę i ponownie zobaczył na jej twarzy lekki uśmiech.
- Wymyślony przyjaciel, co? Jak byłam mała to też takiego miałam… Baw się z nim, jak chcesz, ale teraz chodź. Mam ciepłe ciasteczka.
                Po tych słowach odwróciła się i wróciła do dziadków. Yoh stał na ścieżce jeszcze przez chwilę, usilnie starając się dojrzeć długowłosego kolegę. Nigdzie go jednak nie było.
- Summimasen, Hao… - powiedział, a po policzkach spłynęły mu łzy. – Ja naprawdę nie chciałem…


- No, i jesteśmy na miejscu – oznajmił dziadek, kiedy razem z Daikim i Daichim stanęli przed wejściem do domu.
- Ojii-san, widzę, że jesteśmy w domu! Opowiadaj dalej! – zawołał starszy z bliźniaków, ciągnąc starszego pana za rękaw kurtki. Ten, zaśmiał się, ostrożnie składając wielki parasol, by nie opryskać wnuków kropelkami wody.
- Na dzisiaj wystarczy opowiadania – powiedział powoli, głaszcząc niezadowolonego wnuka po głowie.
- No ale…!
- Daj spokój, Daiki… Nie znasz dziadka? – zaśmiał się jego brat, szturchając łokciem swojego klona. – Jak raz sobie coś postanowi, to nie ma szans…
                Mały maruda westchnął i zrobił lekko obrażoną minę. Dziadek poczochrał mu przyjacielsko czarne włosy.
- No już, już, nie złość się na mnie. Starość też ma swoje prawa… A jednym z nich jest gardło, które zaczyna boleć po kilkudziesięciu minutach mówienia… Nie wiem, czy cię to pocieszy, ale wasza mama zrobiła dziś na obiad sajgonki…
- Czy dziadek… - zaczął Daichi.
- …właśnie powiedział… - kontynuował Daiki.
- SAJGONKI?! – spytali chórem. Po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi, jak dwie torpedy polecieli do kuchni. Tylko młodszy z bliźniaków cofnął się jeszcze i pomógł dziadkowi rozłożyć parasol, aby mógł się wysuszyć.
- Arigatou za opowiadanie, ojii-san – powiedział z uśmiechem, na co pan Sōichirō Akimori odpowiedział tym samym.

niedziela, 12 maja 2013

Prolog


Hej, z tej strony Yohao :)
Dla tych, którzy mnie nie kojarzą, powiem tylko, że jestem autorką bloga My Asakura Twins, a także jedną z osób, które zajmują się Spisem Blogów o Shaman King :)
Już od dłuższego czasu zastanawiałam się nad założeniem nowego bloga.. A że dzisiaj jest tak szczególna data, wybrałam ten dzień na opublikowanie początku historii ^^ 
Nie wiem, czy przypadnie Wam do gustu, gdyż chcę ją pisać w nieco inny sposób niż dotychczas robiłam to na My Asakura Twins. Niezależnie od tego, chętnie usłyszę Waszą opinię w komentarzach. Ostrzegam tylko, że komentarze z bezpodstawną krytyką będą usuwane :)
To chyba tyle z mojej strony... Dodam jeszcze tylko, że szablon najlepiej prezentuje się w wersji na komputery... Ach, i dziękuję serdecznie Spokoyoh, która na moją prośbę pokolorowała obrazek ~Yohao88 (to nie ja, jak coś ^^).

Prolog

 Był już późny wieczór, kiedy pewien starszy pan wrócił do domu z nocnej przechadzki. Bardzo lubił to robić, szczególnie, że o tak późnej porze z łatwością dało się odczuć tę niesamowitą atmosferę spokoju i tajemniczości. Można było uciec myślami od codziennego pośpiechu, kłótni polityków, manifestacji i ciągłych tragedii, o których co chwila informowała prasa, radio lub telewizja. Tak, pan Sōichirō Akimori zdecydowanie nie lubił mieszać się w tego rodzaju sprawy. Nieduża, tradycyjna, japońska rezydencja, ukochany syn, synowa i trójka wspaniałych wnucząt zdecydowanie mu wystarczały, aby czuć się szczęśliwym i spełnionym.
                W tej właśnie chwili dał się słyszeć głośny płacz kilkutygodniowej dziewczynki. „Cóż, bywają i wady posiadania małych dzieci…” – pomyślał staruszek, oczyma duszy widząc wstającą z łóżka, zmęczoną Megumi, która po wielu nieprzespanych nocach potrafiła zasnąć wszędzie i o każdej porze.
- Już, już Hoshi… - Do uszu pana Akimori doszły słowa córki, starającej się uśpić swoje maleństwo.
                Sōichirō uśmiechnął się w duchu. Przypomniał sobie historię, którą jakiś czas temu opowiedział swojemu wnukowi, Daichi’emu. Pojawiła się w niej dziewczynka o tym imieniu, a malcowi tak przypadło ono do gustu, że postanowił zaproponować je mamie dla mającego się wkrótce narodzić dziecka. Mężczyzna westchnął. Od tamtego czasu nie miał okazji opowiedzieć wnukom żadnej innej historii o przygodach bliźniaków Asakura.
                Skierował swoje kroki ku schodom na górę, gdzie mieściła się jego sypialnia. Starał się nie wydawać zbyt wielu dźwięków, bo połowa domowników zapewne już smacznie spała. Z pokoju małej Hoshi nie dobiegał już płacz, więc pan Akimori uznał, że jego córce udało się ukołysać maleństwo.
                Po drodze, uchylił lekko drzwi do pokoju wnuków, chcąc sprawdzić, czy smacznie śpią. Ku swojemu zdumieniu, ujrzał dziewięciolatków siedzących na tatami i zajadających się czereśniami.
- Co to ma być, chłopcy? Zapomnieliście, która godzina? – spytał cicho Sōichirō. Dopiero wtedy zwrócił na siebie uwagę chłopców, którzy aż podskoczyli, przestraszeni, że ktoś ich nakrył.
- Gomen, ojii-san… - powiedział cichutko Daiki, opuszczając główkę w skruszonej pozie.
- Ale nam się wcale nie chce spać – dodał Daichi, przeciągając nieco słowa, aby nadać im bardziej błagalny ton.
                Staruszek pokręcił głową z lekkim uśmiechem. Wszedł do pokoju i ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Przysiadł na tatami obok młodszego z chłopców, a następnie sięgnął do miski z owocami, z której wybrał sobie kilka czereśni.
- I co ja mam teraz z wami zrobić…? – spytał, pozornie surowym tonem. – Właściwie, to mógłbym nawet siłą wpakować was do łóżek i kazać spać… - Pan Akimori, pomimo swojego sędziwego wieku, był w bardzo dobrej kondycji. Na twarzach chłopców na kilka sekund zagościł niepokój.
- Ale nie zrobisz tego, prawda…? – chciał się upewnić starszy z chłopców.
- Nie musisz się o to martwić, mago. Myślałem raczej o jakiejś historii na dobranoc… Co wy na to?
- Tak! – zawołali chórem bliźniacy, po czym szybko wpakowali się pod kołdry, oczekując na początek nowej opowieści.
                Dziadek zmienił pozycję na wygodniejszą, zjadł jedną czereśnię i zamknął na chwilę oczy, jakby zbierając myśli. Zaraz potem otworzył je i zaczął:
- To opowiadanie zaczyna się właściwie jak każde inne…


                Pewnego słonecznego dnia, brzegiem ulicy szedł sobie pięcioletni chłopczyk. Nie wiedział dokładnie, kim jest, nie miał domu ani dbającej o niego rodziny. Zaledwie kilka godzin wcześniej uciekł z kolejnego już domu dziecka, dokąd przed tygodniem zabrali go funkcjonariusze policji. Nienawidził przytułków. Dzieci zawsze śmiały się tam z niego albo dokuczały mu. A to z powodu dość długich włosów, a to z niecodziennego stroju. Opiekunowie również nie traktowali go zbyt przyjaźnie. Mówili o nim, że nie jest zdrowy umysłowo, a niejednokrotnie nawet używali wobec niego przemocy. Szatynek nie pozwalał też nikomu obciąć swoich długich włosów ani zmienić ubranka. Głównym powodem jego kiepskiego traktowania były historie o duchach, które chłopiec opowiadał swoim małym towarzyszom. Jednak, mimo iż malec upierał się, że są one prawdziwe, to ani dzieci, ani dorośli nie chcieli mu wierzyć. Z czasem, gdy chłopczyk zbyt długo obstawał przy swoim, karano go, i to bardzo boleśnie.  Dlatego z każdego zastępczego domu, maluch uciekał zazwyczaj po kilku dniach.
                Tym razem nie było inaczej. Pani Gensai po wysłuchaniu opowieści o duchu dawnej opiekunki, który żył w przytułku i prosił o poszukanie na strychu jakiegoś dziennika, uznała, że chłopiec potrzebuje pomocy psychologa. Zanim jednak lekarz zdołał przybyć, malca już nie było.
                Teraz szedł sobie sam, bez żadnego towarzysza, w nieco zniszczonym i brudnym ubranku. Był bardzo zmęczony i głodny. Porcje podawane w domu dziecka nie były zbyt duże, a od ostatniego posiłku minęło już kilka godzin. Ślinka mu pociekła, gdy pomyślał o potrawach, które gotowały dzieciom ich mamy. Zawsze marzył, by mieć prawdziwą rodzinę, która by o niego dbała. Jednak wszyscy dorośli, którzy przychodzili do przytułków w sprawie adopcji, nawet na niego nie spoglądali. A nawet jeśli tak było, opiekunowie od razu mówili o jego niecodziennych zachowaniach, które skutecznie odstraszały potencjalnych rodziców zastępczych. Chłopiec wychował się więc w przekonaniu, że nie nadaje się do niczego i nikt nigdy nie będzie go kochać.
 Wtem, usłyszał czyjś śmiech. Śmiech dziecka, prawdopodobnie również chłopca.  Nieco przestraszony, nie wiedział do końca, co robić. Jednak ciekawość, cechująca chyba wszystkie maluchy, dała górę nad obawami i malec ostrożnie zaczął iść w kierunku, z którego dochodził głos. Po jakimś czasie dotarł do dość wysokiego płotu. Przez szpary zauważył kilkoro ludzi, spędzających czas w ogrodzie: kobietę koło trzydziestki, przygotowującą na blacie sushi oraz starszego mężczyznę, uważnie obserwującego bawiącego się nieopodal wnuka. Chłopiec, na oko pięcioletni, biegał ze śmiechem za latającymi dookoła niego liśćmi.
- Ostrożnie kochanie, jeszcze coś sobie zrobisz! – zawołała do niego matka.
                Jej synek jednak zbytnio się tym nie przejął i wbiegł w wąską dróżkę między krzewami. Coraz bardziej zainteresowany tym zbieg z domu dziecka, ostrożnie zaczął iść wzdłuż płotu, aby zobaczyć, dokąd dotrze jego rówieśnik. Szedł tak dosyć długo, nie raz zaczepiając ubrankiem o wystające gałęzie. Po drodze miał okazję przyglądać się zadbanemu ogrodowi, który znajdował się na terenie rezydencji.  W pewnym momencie, jakaś roślina obdarzona wyjątkowo ostrymi kolcami, pozostawiła dość długą szramę na jego policzku. Bezwiednie, chłopiec krzyknął cicho. Przyłożył dłoń do bolącego miejsca. Na widok krwi na swojej ręce, z jego oczu popłynęły łzy.
                Krzyk nie uszedł uwadze chłopca w ogrodzie. Zaciekawiony tym odgłosem, zboczył nieco ze ścieżki i ostrożnie zbliżył się do ogrodzenia. Zdziwił się, i to bardzo, widząc za płotem długowłosego, krwawiącego rówieśnika.
- Co ci się stało? – spytał zaskoczony.
                Na jego widok, ranny malec przestraszył się. Chciał uciec, ale przeszkodziły mu w tym gęste krzaki.
- N-nic… - odpowiedział cicho, zasłaniając dłonią szramę na policzku.
- Czekaj, mama może ci pomóc… - mieszkaniec rezydencji podszedł jeszcze bliżej płotu i chwycił się go rękami.
- Nie! – krzyknął jego rozmówca i odsunął się na tyle, na ile pozwalały mu to gałęzie.
- Kim jesteś?
- Ja…
- Ja mam na imię Yoh, a ty? - spytał chłopiec wyciągając rękę.
                Uciekinier z początku trochę się wstydził, w końcu jednak przełamał strach i podał nowemu znajomemu pobrudzoną od krwi dłoń.
- Jestem Hao…

- Zaraz… To bliźniacy mają tutaj po pięć lat? – spytał Daiki, ziewając. Przetarł zaspane oczka ręką, nie chcąc zapaść w sen przed usłyszeniem odpowiedzi.
- Nie przerywaj dziadkowi! – zawołał do niego Daichi, wpatrzony w staruszka jak w wyrocznię.
- Tak, mają tu po pięć lat – oznajmił dziadek, po czym zwrócił się do młodszego z wnuków : - Myślę, że na dzisiaj wystarczy opowiadania. Obaj jesteście już zmęczeni. Ja zresztą też. Dokończymy jutro, dobrze?
                Chłopcy pokiwali główkami, na znak, że się zgadzają. Daichi miał jednak smutną minkę. Nie lubił urywać w najciekawszym momencie. Z natury był bardzo ciekawski i wręcz nie mógł doczekać się dalszego ciągu historii. Jego brat również cechował się dociekliwością, jednak potrafił wykazać większą cierpliwość. Zwłaszcza, kiedy oczy same mu się kleiły.
- Słodkich snów, chłopcy.
                Dziadek pocałował obu malców na dobranoc, po czym cicho wyszedł z pokoju. Daichi uniósł się nieco na rękach.
- Daiki… Prawda, że dziadek umie świetnie opowiadać?
- Tak, umie – odrzekł krótko jego bliźniak. -  A teraz daj mi spać, idioto! – Po tych słowach, młodszy z braci oberwał w głowę puchową poduszką.