ZAWIESZENIE

Świat SK nie jest mi już tak bliski jak był kiedyś. Nie mówię, że nic więcej się tu nie pojawi, jednak proszę nie pisać do mnie z prośbą o nowe rozdziały.

niedziela, 10 listopada 2013

Rozdział VI

Piątek, 26 lipca 2013
Daichi skreślił mazakiem kolejny dzień w kalendarzu z pokemonami, w którym razem z bratem odliczali dni do wakacji. Uśmiechnięta mordka Vulpix’a1 spoglądała na niego z obrazka swoimi nadnaturalnie dużymi oczami, jakby ciesząc się wraz z nim na zbliżające się ferie.
- Jeszcze tylko tydzień, nie? – zawołał szczęśliwy Daiki, który siedział na tatami i kończył pakować niewielki plecaczek. Wrzucał do niego właśnie kilka długopisów i notes, w razie, gdyby chciał coś zapisać. Tego dnia wybierali się bowiem na dość ciekawą wyprawę wraz z rodzicami i dziadkiem.
- Idziecie już, chłopcy? Wybieracie się dłużej niż wasza mama! – Bracia usłyszeli głos ojca. Starszy z bliźniaków szybko zapiął zamek torby i pobiegł na dół. Młodszy popędził tuż za nim, zostawiając swój czerwony marker na biurku.
                Zastali rodzinę w przedpokoju. Wszyscy stali przy drzwiach i z lekkim zniecierpliwieniem spoglądali na spóźnionych chłopców. Nawet Megumi z małą Hoshi na rękach była już gotowa.
- Gomennasai… - powiedzieli chórem Daiki i Daichi, co spotkało się z dość głośnym śmiechem rodziców. Wszyscy zawsze uwielbiali tę niezwykłą umiejętność, jaką było mówienie dokładnie tego samego w tym samym momencie przez małych Akimorich.
- Chodźmy już – powiedział Ichigo z uśmiechem, otwierając drzwi i wypuszczając żonę przodem. – Wiem, że świątynia Gakuen-ji nam nie ucieknie, ale autobus już tak. Lepiej się pospieszyć.
                Dziadek wymienił porozumiewawcze spojrzenie z wnukami oraz ich starszym kuzynem. Nie, oczywiście, że nie miał nic wspólnego z wyborem miejsca wycieczki…


Matamune! Nie mów mi, że nic nie da się zrobić! – krzyknął Hao, potrząsając kotem za ramiona. W jego oczach pojawiły się łzy. Nie mógł uwierzyć, że cała ta walka z wielkim pająkiem, jedność ducha i uniki zdały się na nic.
                Kot ani na moment nie zmienił wyrazu twarzy i tylko spokojnie odciągnął od siebie pięciolatka.
- Hao, uspokój się – polecił, widząc jak chłopiec wpada w coraz większą panikę. Ten, choć z trudem, usiadł na ziemi i wbił w nekomatę spojrzenie swoich dużych, teraz zaszklonych, czarnych oczu. Rozpacz była w nich aż nazbyt widoczna. – Jak tak teraz myślę, to może być jeszcze nadzieja. Ale będziemy musieli jak najszybciej zabrać go do świątyni Gakuen-ji.
                Hao zamrugał kilka razy, a dwie łzy popłynęły po jego policzkach. Mimo to, zmieniło się nieco nastawienie malca. Kiedy tylko usłyszał, że jest jakaś szansa, wyprostował się i nawet lekko uśmiechnął. Wstał, a następnie ostrożnie wziął przyjaciela na ręce. Niestety, ranny towarzysz okazał się niezwykle ciężki jak dla Hao i Matamune musiał mu pomóc go nieść.
                Nie wiadomo, czy to przez magię czy jakiś ukryty szósty zmysł, ale na miejsce dotarli niecałą godzinę później, nie napotykając po drodze żadnych trudności.
                Przywitały ich długie, porośnięte mchem schody. Z obu stron otoczone wysokimi drzewami, zdawały się tworzyć pewnego rodzaju tunel. Poprowadziły ich na niewielki placyk, przy którym mieściła się świątynia2. Zbudowana w typowo japońskim stylu, o zwykłych, drewnianych ścianach bez okien i pagodowym dachu, ozdobionym czerwonymi ornamentami. Mimo że bardzo stara, wciąż zachowała swój niezwykły urok, od razu przyciągając wzrok. W okolicy czuło się dosyć silną duchową aurę.
- Chodź, Hao – powiedział Matamune, kiedy chłopiec zatrzymał się na moment, aby lepiej przyjrzeć się Gakuen-Ji. – Potem będzie czas na podziwianie, teraz zanieśmy Yoh tam. – To mówiąc, wskazał jednym z ogonów na niewielki podest przed wejściem.
                Chłopiec od razu wykonał polecenie, ze strachem spoglądając na sporą ranę na boku Yoh. Po drodze oczyścili ją trochę z pomocą źródlanej wody, jednak wciąż wyglądała paskudnie.
- Zostań tutaj – nakazał Matamune, robiąc kilka kroków w stronę wejścia do świątyni. – Zaraz wrócę, muszę się z kimś skontaktować. Nic z nim nie rób i nie rozmawiaj z nikim. Czekaj na mnie. – To mówiąc, odwrócił się i zniknął wewnątrz.
                Hao posłusznie usiadł przy rannym przyjacielu, starając się nie myśleć o cierpieniu, jakie musiało zadawać mu użądlenie. Słyszał co prawda kiedyś, że im mniejsze zwierzę tym groźniejszy ma jad, jednak jakoś nie wyobrażał sobie, by trucizna olbrzymiego pająka miała być zupełnie nieszkodliwa.
                Rozejrzał się, przyglądając się uważniej budynkowi, do którego zmierzali tak długo. Był stary – w drodze Matamune powiedział mu, że jest to najstarsza świątynia Izumo. Starsza nawet od słynnej Izumo Taisha. Według tego, co mówił nekomata, wewnątrz żyło bardzo wiele potężnych duchów, które niestety trudno było zmusić do współpracy. Zarazem było to jedyne wyjście, by uratować małego Asakurę przez śmiercią. Dlatego też umówili się, że to kot będzie z nimi rozmawiał. Większą szansę powodzenia miał tysiącletni duch niż jakiś mały chłopiec.
                W pewnym momencie zawiał wiatr, zrzucając z drzew parę suchych liści. Pomiędzy konarami Hao spostrzegł parę rudych wiewiórek, bawiących się ze sobą. Obok ćwierkały wesoło skowronki. Uśmiechnął się lekko, jak zawsze gdy mógł podziwiać niezmienioną przez człowieka naturę. Na chwilę jego myśli uciekły od wszelkich zmartwień. Mógłby siedzieć tu i obserwować ten las już zawsze. Niestety, brutalna rzeczywistość uderzyła go z podwójną siłą, gdy usłyszał cichy jęk Yoh. Odwrócił się nagle tak, że jego włosy zafalowały w powietrzu.
- Yoh… - szepnął, chwytając przyjaciela za rękę. Jednak ten znów był nieprzytomny, jego klatka piersiowa unosiła się w bardzo niewielkim stopniu.
- On umiera. – Hao usłyszał nagle czyjś głos, tuż za swoimi plecami. Poczuł, jak zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Powoli i nieśmiało odwrócił głowę, chcąc ujrzeć osobnika stojącego za nim. Spodziewał się ujrzeć dorosłego mężczyznę, gdyż na to wskazywał dość niski, dojrzały głos. Jednak pomylił się. I to pomylił się bardziej, niż moglibyście się tego spodziewać.
                Zamiast człowieka ujrzał dziwne stworzenie, nieprzypominające z wyglądu niczego, co chłopiec dotychczas widział. Był to na pewno duch – wydawał się lekko przezroczysty i unosił się około metra nad ziemią. Na jego ciało składała się dość duża głowa, niewielki tułów z rękami zakończonymi długimi szponami oraz niezbyt krótki ogon. Warto wspomnieć też o parze błyszczących, zielonych oczu oraz czymś w rodzaju szarych rogów. Trudno było określić kolor tego stworzenia. Ni to czerwień, ni to pomarańcz – barwy zdawały się mienić w oczach. Mimo to, na skórze dość wyraźnie odcinały się białe wzory. Cała postać nie była zbyt duża, prawdopodobnie, gdyby stanęła na ziemi, tylko rogami przewyższałaby pięcioletniego szatyna. Jednak, niezależnie od niepozornych rozmiarów ducha, chłopiec cofnął się o parę kroków, automatycznie ustawiając się między przybyszem a swoim rannym przyjacielem.
- K-kim jesteś? – spytał długowłosy, spoglądając nieufnie na czerwone stworzenie. Wahał się, czy nie zawołać Matamune, jednak nie chciał mu przeszkadzać w rozmowach z mieszkańcami świątyni.
- Och… Czyżbyś mnie nie poznał? – spytał duch, krzyżując ręce. Spoglądał na chłopca z góry, przez co ten nie czuł się zbyt komfortowo.
- Nie znam cię… - powiedział cicho malec.  – Kim jesteś?
- Duchem Ognia – odpowiedziało od razu stworzenie. Dopiero teraz Hao zdał sobie sprawę, że rzeczywiście, cała postać wydawała się otoczona czymś w rodzaju płomieni. Co jakiś czas spadały też z niej na ziemię iskry, jednakże nie robiły one nic złego.
                Pięciolatek spojrzał na rozmówcę z zainteresowaniem oraz lekkim strachem. Intrygowała go moc, która zdawała się bić z ognistej istoty. Zarazem jednak nie podobał mu się tajemniczy sposób mówienia ducha. Nie dostając żadnej odpowiedzi, stworzenie powiedziało, jakby z lekką urazą:
- Dziwię się, że nie poznajesz tego, który tak wiele razy uratował twoją nędzną skórę.
- J-jak to? – Hao nie miał pojęcia, o czym mowa. Czuł, że musi uważać, na tę dziwną istotę.
- Wytęż mózg i pomyśl trochę, chłopczyku… - Duch pokręcił głową, niezbyt zadowolony.
                W tym momencie długowłosy zrozumiał wszystko. Najpierw ogień, który pochłonął atakującego ich ducha ogrodnika. Potem ten, który nagle pojawił się na dłoni chłopca. Wreszcie przed oczami malca pojawił się obraz olbrzymiego pająka, wijącego się w agonii z powodu płomieni, które zaatakowały go tak nagle.
                Jakby czytając myśli Hao, czerwone stworzenie powiedziało:
- Tak, chłopcze. Już od pewnego czasu chroniłem cię, byś nie wpakował się w tarapaty. A masz do nich wyjątkowe szczęście…
- A-ale dlaczego mnie chroniłeś? – spytał zaskoczony pięciolatek. Nie otrzymał jednak odpowiedzi. Zamiast tego, duch spytał:
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że twojemu koledze zostały już tylko minuty?
                To zupełnie otrzeźwiło małego szamana, którego myśli krążyły właśnie wokół wydarzeń z nie tak dawnej przeszłości. Zerknął na leżącego na podeście Yoh, którego oddech był w tej chwili naprawdę bardzo słaby. Przy boku nieprzytomnego chłopca pojawiła się plama krwi, zmieszanej z trucizną pająka.
- Matamune zaraz sprowadzi pomoc. Wszystko będzie dobrze. – Szczerze mówiąc, Hao sam do końca nie wiedział, czy skierował te słowa do rannego przyjaciela, Ducha Ognia czy też samego siebie. Niezależnie od tego, chciał, żeby okazało się to prawdą.  
- Nie będzie – zaprzeczyła płomienna istota, podlatując nieco bliżej. – Żadna siła, poza mocą żywiołów, nie może go uleczyć.
                Hao miał już dość słyszenia, że nic nie da się zrobić. Narastająca w nim rozpacz uwolniła gniew.
- Zamiast mówić takie rzeczy, mógłbyś pomóc! – zawołał do unoszącego się nad nim stworzenia. W tym momencie coś zrozumiał. – Ty… Jesteś przecież przedstawicielem jednego z żywiołów, tak?
- Owszem – przytaknął duch. – I wiem, jak go uleczyć.
- Jak? – spytał od razu malec. Wbił w rozmówcę wyczekujące spojrzenie swoich dużych, ciemnych oczu.
- Sam tego nie zrobię. Potrzebowałbym do tego ciała… - zaczęła istota, a Hao domyślił się, w czym rzecz.
- Hyōi Gattai? – spytał. Jakby nie patrzeć, posiadł tę umiejętność zaledwie parę godzin wcześniej.
- Dokładnie tak. Szybko się uczysz – stwierdziło stworzenie, z niejakim zadowoleniem. – To dobrze, ta umiejętność przyda ci się w przyszłości. – Po tych słowach, Duch Ognia zbliżył się jeszcze do małego szamana. – Uleczę go, jednak będę musiał opętać twoje ciało. Zgadzasz się…? – W tym momencie zielone oczy zabłysnęły w nieco dziwny sposób. Mogłoby się to wydawać podejrzane, jednak Hao podjął już decyzję.
- Zrób to… Tylko go uratuj – poprosił, po czym odsunął się i krzyknął: - Duchu Ognia! Hyōi Gattai!
                Stworzenie zmniejszyło się do rozmiarów płonącej piłeczki pingpongowej, po czym wniknęło w ciało chłopca. Ten, przez moment stał pochylony, ciężko łapiąc powietrze. Nie zdawał sobie sprawy, że właśnie połączył się z jednym z pięciu elementarnych duchów, które nie dość, że miały w sobie olbrzymią ilość reiyoku3, to jeszcze potrafiły od środka zniszczyć swojego szamana, jeżeli ten nie był wystarczająco silny.
- Tak… Dobry jest – powiedział do siebie Duch Ognia, wyprostowując się i rozglądając dokoła. Wzrok oczu Hao, których kolor zmienił się nagle z czarnego na zupełnie zielony, powędrował do leżącej na kamiennym podeście, niewielkiej postaci.
                Podszedł bliżej, po czym położył dłonie na brzuchu umierającego. Zamknął oczy, a do jego palców zaczęła jakby napływać trująca substancja, opuszczając ciało dziecka. Zaraz potem szepnął coś pod nosem i dotknął ostrożnie rany. W jednej chwili pokryły ją płomienie. Jednakże, zamiast niszczyć, zajęły się zasklepianiem miejsca użądlenia. Po kilkunastu sekundach na skórze nieprzytomnego chłopca nie było nawet śladu po jakiejkolwiek ranie. Klatka piersiowa małego Asakury zaczęła się unosić coraz wyżej, a puls przyspieszył do normalnego tempa.
- Tyle wystarczy – uznał Duch Ognia i opuścił ciało młodego szamana. Hao potrząsnął głową, odzyskując nagle świadomość. Niby widział, co się dzieje, jednak wcale nie miał kontroli nad własnym ciałem. Uśmiechnął się, widząc, że stan jego przyjaciela uległ znacznej poprawie.
- Wkrótce znów się spotkamy – usłyszał głos zielonookiego stworzenia. Gdy odwrócił się, ujrzał tylko jak znika ono w płomieniach.
                W tym momencie ze świątyni wyszedł Matamune, w towarzystwie ducha jakiegoś grubego człowieka, który wyglądem i strojem przypominał typowego buddyjskiego mnicha. Miał małe, głęboko osadzone oczy i wygoloną głowę, która odbijała światło słoneczne, jakby ją posmarowano tłuszczem. Nosił długą, żółto-czerwoną szatę, a w ręce trzymał prostą, drewnianą laskę, odzobioną nieznanymi dla Hao znakami kanji4.
                Gdy mężczyzna zobaczył Hao, aż otworzył usta ze zdumienia. Zwrócił wzrok w stronę kota, mówiąc coś do niego cicho. Tamten tylko przytaknął.
- Od tego chłopca czuje się niezwykłą energię szamańską… Uważam, że twoje przypuszczenia są słuszne, Matamune… - powiedział mnich, pocierając palami podbródek i obserwując Hao badawczym wzrokiem.
- Też to wyczułem, Mamoru-san – odparł nekomata, podchodząc bliżej. – Teraz jednak zajmijmy się… - urwał, widząc, że rana na boku Yoh zniknęła. Zdumiony spojrzał na Hao. – Wydarzyło się coś, jak mnie nie było…?
- N-nie wiem… T-to samo tak… - odparł szybko długowłosy, zdając sobie sprawę, że Matamune mógłby nie być zadowolony z jego współpracy z Duchem Ognia.
- Haha! Toż to naprawdę niezwykły chłopiec! – zawołał mnich z uśmiechem i klasnął w dłonie. Tymczasem kot spojrzał na malca nieodgadnionym wzrokiem. Musiał wyczuć, że młody szaman nie powiedział do końca prawdy.
                W tym momencie Yoh poruszył się przez sen, zwracając na siebie uwagę. Nekomata popatrzył na niego przez chwilę, po czym podjął decyzję:
- Budzi się. Zostawiam was pod opieką pana Mamoru – oznajmił, wskazując łapką na mnicha. Zaraz potem spojrzał jeszcze na Hao i przypomniał: - Pamiętaj o naszej umowie, ani słowa małemu Yoh.
                Tuż po tym włożył kiseru do pyszczka, wypuścił trochę dymu i zniknął.
                Długowłosy wbił wzrok w ziemię, niezbyt zadowolony z ilości sekretów, które musiał zachować. Cóż miał jednak zrobić? Z duchami lepiej nie zadzierać, w końcu mogą być one naprawdę niebezpieczne, o czym przecież mogli się przekonać na własnej skórze przed paroma dniami.
                Uciekinier z domu dziecka podszedł bliżej do przyjaciela i chwycił go za rękę. Ten zamrugał parę razy i przekręcił głowę w stronę długowłosego.
- Hao…? Co tu robisz? – spytał trochę niewyraźnie. – Pamiętam, że spotkałem wielkiego pająka… Chciałem przywołać duszki liści, ale nie zdążyłem, bo on mnie ukąsił…
- To dłuższa historia – przerwał mu kolega. – Najważniejsze jest to, że dotarliśmy razem do Gakuen-ji, a ty jesteś już zdrowy – dodał z uśmiechem.
                Asakura podniósł się nieco ociężale i zwrócił spojrzenie na ducha mnicha, stojącego obok.
- Witaj, Yoh. Jestem Mamoru, jeden z duchów-rezydentów tej świątyni – przedstawił się potężny mężczyzna. – Mam cię zaprowadzić do podziemnego sanktuarium.
                W tym momencie obaj chłopcy spojrzeli z zainteresowaniem na kapłana. Do tej pory nikt nie wspominał o żadnej podziemnej komnacie.
                Yoh wstał, z początku nieco chwiejąc się na nogach. Na wszelki wypadek podparł się na ramieniu towarzysza. Mimo że nic go nie bolało, czuł dziwne ciepło w całym swoim ciele. Głupio byłoby mu to przyznać głośno, ale miał wrażenie, iż w miejscu dawnej rany czuje coś jakby ogień. Ale to przecież byłoby niedorzeczne, prawda?
- Chodźcie za mną – nakazał tymczasem Mamoru, kierując się w stronę lasu za świątynią. Chłopcy posłusznie podążyli za nim.
Mnich zatrzymał się przed dwoma drzewami, których pnie zrosły się ze sobą. Wyciągnął rękę przed siebie i nakreślił na korze jakiś symbol. W tym momencie dały się słyszeć dziwne trzaski, a ziemia zadrżała. Gałęzie nad nimi poruszyły się, zrzucając trochę liści na głowy chłopców. Drzewa nagle zaczęły się od siebie odsuwać, aż w końcu zupełnie się rozłączyły, ukazując między sobą schody prowadzące w dół. Wyglądały na bardzo stare. Hao nie zdziwiłby się, gdyby były dwa razy starsze od samej świątyni. Na dole zauważył zapalone pochodnie – znak, że niedawno ktoś tam wchodził.
- Yohmei-san czeka na ciebie na dole, Yoh – oznajmił mnich, a Hao stanął jak sparaliżowany. Po paru sekundach zrobił kilka kroków w tył, za żadne skarby nie chcąc wchodzić do sanktuarium. Asakura nie chciał jednak pozwolić, by jego przyjaciel został na górze sam. Chwycił go mocno za nadgarstek, ciągnąc w kierunku schodów.
- Ja tam nie pójdę! – zawołał długowłosy, próbując się wyrwać.
- Ale Hao! – zaprotestował Yoh. – Przecież nie musisz się spotykać z dziadkiem… Po prostu pójdź tam ze mną, a potem się gdzieś ukryjesz czy coś…
                Mały szaman zastanowił się. Musiał przyznać, że mimo iż nienawidził Yohmei’a z całego serca, ciekawiło go, co też senior rodu robi w podziemnej komnacie. Po dłuższej chwili podjął decyzję. Chęć poznania wygrała z niechęcią do dziadka Yoh.
- No dobrze… - zgodził się, pozwalając przyjacielowi pociągnąć się w dół.
                Mamoru przyglądał się dwóm chłopcom, gdy schodzili do sanktuarium. Musiał przyznać, że teoria, którą przedstawił mu Matamune wydawała się naprawdę interesująca.
                W tym momencie dostrzegł coś dziwnego. Kiedy Hao szedł, jego włosy podskakiwały, przez co mnich miał okazję zobaczyć osobliwy znak na szyi chłopca. Mógłby się założyć, że jeszcze chwilę wcześniej go tam nie było. Pentagram o płonących krawędziach, a wewnątrz znak kanji. „Mój”.
- Muszę powiedzieć o tym Matamune… - szepnął do siebie mężczyzna, jednak wtedy poczuł koszmarny ból. Całe jego ciało ogarnęły płomienie. Przerażony, rozejrzał się dokoła. Ostatnim, co zobaczył, była niewielka sylwetka Ducha Ognia, spoglądającego nań z góry z szyderczym uśmiechem.
- Za późno, Mamoru-san… On już jest mój…



Wybacz otō-san5, że przerwę twoją opowieść, ale jesteśmy już na miejscu – powiedział Ichigo, zbierając swoje rzeczy. Jego żona wraz z małą Hoshi znajdowały się już poza autobusem. Mała dziewczynka wydawała się być cała w skowronkach – patrzyła dokoła swoimi dużymi, ciemnymi oczami i gaworzyła wesoło.
                Bliźniacy i Fred jakby otrząsnęli się ze snu. Amerykanin nawet rozejrzał się dookoła niezbyt przytomnie. Nawet kilkoro pasażerów, zupełnie niezwiązanych z rodziną Akimorich, także wydawało się zawiedzionych. Pan Sōichirō uśmiechnął się tylko przepraszająco do swoich słuchaczy.
- Dokończymy później – obiecał, wysiadając. Niestety nie pocieszył tym zbytnio przypadkowych ludzi z autobusu.
                Mieli szczęście, bo nie czekała ich tak długa wyprawa, jak Asakurów. Autobus podwiózł ich bardzo blisko i musieli przejść zaledwie kilkaset metrów.
- Ja już pójdę przodem – oznajmił dziadek, kierując się od razu w stronę leśnej ścieżki. Rzecz jasna, od razu dołączyli się do niego Daiki, Daichi i Fred.
- My razem z tobą – zawołał z uśmiechem młodszy z braci, jednak pan Akimori szybko ostudził ich zapał.
- Nie, tym razem nie. Myślę, że rodzice też chcieliby spędzić z wami trochę czasu na spacerze. A ja mam jeszcze coś do załatwienia. – Po tych słowach odszedł, zostawiając trójkę swoich słuchaczy w lekkim zdumieniu



1 Wiem, pewnie wyjdę w tym przypadku na ignorantkę, ale mogą być przecież osoby, które w dzieciństwie nie oglądały pokemonów, prawda?  Albo takie, które najzwyczajniej w świecie nie uczyły się wszystkich nazw na pamięć :D Tutaj znajdziecie Vulpixa <3 (jeden z moich ulubionych pokemonów, ale to taki szczegół :D)
2 O świątyni Gakuen-ji możecie się dowiedzieć więcej z tego bloga :) Niestety, jest on w języku angielskim, więc w razie jakichś pytań możecie też pisać na moje gg ^^
3 reiyoku – moc danego ducha (przykładowo reiyoku Ducha Ognia wynosi 300.000). Jeżeli reiyoku ducha i furyoku szamana są na podobnym poziomie (lub też furyoku szamana jest wyższe) pozwala to stworzyć stabilną kontrolę ducha.
­­4 Kanji - znaki logograficzne pochodzenia chińskiego, które wraz z sylabariuszami hiragana, katakana, cyframi arabskimi oraz alfabetem łacińskim stanowią element pisma japońskiego” (źródło - Wikipedia) Wybaczcie, ale nie chciało mi się tego samej opisywać… :)
5 otō-san – ojciec (z szacunkiem)


Hej, zwykle nie piszę nic na tym blogu, jednak tym razem to dosyć ważne. 
Wybaczcie, że rozdziały nie pojawiały się tak długo, jednakże nastał dla mnie teraz okres konkursów i olimpiad, co skutecznie absorbuje większość mojego wolnego czasu. Sama się dziwię, że udało mi się opublikować ten rozdział jeszcze dzisiaj.
Przez następne dwa tygodnie możecie być pewni, że żaden rozdział się nie pojawi, bo mam przed sobą osiem olimpiad, i to niemalże pod rząd :) 
Obiecuję jednak, że postaram się od połowy listopada nadrobić straty i opublikować nieco więcej. Mam też pewne plany na święta... Ale to już inna kwestia. 
To tyle z mojej strony, pozdrawiam wszystkich! :*

sobota, 28 września 2013

Rozdział V

Jak co weekend, ogród zoologiczny w Izumo wypełniony był turystami, którzy, pragnąc oderwać się od pracy, zabierali tam swoje pociechy. Tym razem ludzi przybyło szczególnie dużo, ze względu na zniżki, jakie oferowała dyrekcja, a także z powodu wypuszczenia po raz pierwszy na wybieg  Zosi - młodej żyrafy, która przyszła na świat tydzień wcześniej. Imię zwierzęcia dla większości wydawało się dziwne i egzotyczne, jednak jej opiekunka, która pochodziła z Polski, uparła się i nie pozwoliła go zmienić.
                Podczas gdy wybieg dla zwierząt afrykańskich otoczony był tłumem, terraria, gdzie przetrzymywano gady, płazy i owady świeciły pustkami. Z okazji zobaczenia najbardziej jadowitych stworzeń na ziemi skorzystali więc tylko mieszkańcy najbliższych okolic zoo, którzy mogli tu wejść w każdej chwili, zwłaszcza, że otrzymywali od parku dodatkową zniżkę.
                Młody, na oko dwudziestoletni chłopak o wściekle pomarańczowych włosach z niebieskimi pasemkami opowiadał niewielkiej grupce słuchaczy o najgroźniejszych wężach, które znajdowały się w terrariach. Nie omieszkał przy tym wspomnieć, że szkło nie jest wcale tak grube i wytrzymałe, na jakie wygląda, a niektóre anakondy bez problemu mogłyby je rozbić. Dwie nastolatki, ubrane w stroje typowe dla subkultury Mori Girls1, słysząc to, przysunęły się bliżej siebie, jakby to mogło je uratować przed atakiem wściekłego gada.
                Tymczasem, w niewielkiej włoskiej restauracji „Reptilia, przy jednym ze stolików, stylizowanych na głowę dinozaura, siedziało dwóch dziewięciolatków i kłóciło się o coś zawzięcie. Ich opiekunowie, starszy mężczyzna oraz wysoki szesnastolatek wracali właśnie od kasy, gdzie zamówili obiad dla całej czwórki.
- A właśnie, że się bałeś!
- Nieprawda! To ty się bałeś tego węża!
- Bo… To był wąż, najgroźniejszy wąż na świecie, a nie jakiś głupi pajączek!
- Można wiedzieć, z jakiego powodu ściągacie na siebie uwagę całej restauracji? – spytał spokojnie pan Sōichirō, siadając obok młodszego z wnuków. Fred również zajął swoje miejsce na barowym krześle, którego obicie miało imitować gadzią skórę.
- On się ze mnie śmieje, że nie przepadam za tarantulami, kiedy sam nie chciał nawet podejść do szyby w terrarium z boa dusicielem! – poskarżył się Daichi, krzyżując ręce na piersi i nie patrząc na brata.
- Ja też się nie bałem węży, tylko mnie one… odrzucają – mruknął Daiki. Widząc bezsensowność sporu, dziadek zaśmiał się serdecznie, a Fred niemal od razu się do niego przyłączył.
- Każdy się czegoś boi, nie ma się co wstydzić – powiedział pan Akimori. – I nic dziwnego, że nie przepadacie za jadowitymi stworzeniami… O tym, jakie mogą być skutki konfliktu z takim zwierzęciem dowiedzieli się też dwaj bohaterowie naszego opowiadania…


                Sala ćwiczebna w posiadłości Asakurów była miejscem o legendarnej wręcz sławie. Jeszcze przed stu laty każdego dnia wypełniała się uczniami, którzy z różnych stron Japonii i świata przybywali, by nabywać umiejętności walki u słynnej rodziny szamanów.
                Ściany, wykonane z ciemnego drewna, wyglądały jakby nigdy nie dotknął ich upływ czasu. Powieszone na nich antyczne miecze, sztylety oraz inne rodzaje broni błyszczały jak świeżo wypolerowane. Tanto2 o rękojeści wysadzanej jadeitem zajmował honorowe miejsce pomiędzy dwoma oknami, w które zamiast szkła wprawiona była krata, przytrzymująca papier ryżowy.
                Kilkanaście manekinów, które dawniej niemalże non stop zasypywane były ciosami przez ćwiczących wojowników, teraz stało nieruchomo pod ścianą, czekając na kolejnych uczniów.
                Jednak w obecnym czasie sala była niemalże pusta i szkolił się w niej regularnie tylko jeden pięcioletni chłopiec. Dziadek atakował go właśnie przy pomocy duszków liści, których malec za wszelką cenę musiał unikać, nie chcąc zostać strąconym z ruchomej wieżyczki o wysokości około jednego metra. Szło mu nadzwyczaj dobrze, przez co jego nauczyciel nie mógł wyjść z podziwu. Mimo, że stosował coraz trudniejsze do ominięcia ataki, wnuk uchylał się od nich bez większego problemu. W końcu, widząc, że uczeń poradzi sobie ze wszelkimi rodzajami natarć, Yohmei nakazał wszystkim swoim liściastym podopiecznym ruszyć na raz w jego kierunku.
                Tym razem nie było ratunku. Latające stworzenia zbliżały się ze wszystkich stron. Yoh uniknął kilku pierwszych, jednak w tym momencie któryś z duszków kopnął go w tylną część ciała, przez co chłopiec upadł twarzą na matę. Zdając sobie sprawę z tego, jak mało brakowało, aby ukończyć ćwiczenie, nie miał nawet ochoty podnosić głowy. Zakrył ją tylko rękami, wcześniej uderzając kilka razy o ziemię niewielką piąstką.
- Mago…3- powiedział powoli staruszek, przeciągając samogłoski. Podszedł bliżej i nachylił się nad leżącą, drobną postacią. Jego mina, jak zwykle ponura, nie wyrażała żadnych uczuć. – Po tym, co przed chwilą pokazałeś muszę stwierdzić, iż… - Tu przerwał na moment, czekając aż malec podniesie głowę i spojrzy mu w twarz. Yoh musiał zdać sobie z tego sprawę, bo przewrócił się na plecy, ukazując duże, lekko zaszklone ciemnobrązowe oczy.
- Tak, Ojii-san? – spytał niepewnie mały Asakura.
- Że jestem z ciebie naprawdę zadowolony. W ciągu niecałych dwóch dni opanowałeś ćwiczenie, z którym męczyłeś się od dobrego miesiąca.
                Słysząc te słowa, a także widząc uznanie na twarzy staruszka, Yoh uśmiechnął się szeroko, ukazując dziurę w miejscu, gdzie nie tak dawno wypadł mu pierwszy mleczny ząb. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem dziadek chwalił go za coś związanego z szamaństwem.
- Najwidoczniej ta podróż podziałała na ciebie z taką motywacją – stwierdził Yohmei, po czym ruszył w stronę wyjścia z sali treningowej. W drzwiach obrócił się jeszcze i dodał – Jeszcze dzisiaj zabiorę cię do miejsca, skąd rozpoczniesz swoją wędrówkę do świątyni Gakuen-ji.
                Chłopiec, który teraz siedział na tatami, uśmiechnął się sam do siebie, myśląc o prawdziwym powodzie jego nagłej poprawy w sztukach szamańskich. Zastanawiał się, co mógł teraz robić Hao i jaka będzie jego reakcja, gdy mu powie, że udało się zadowolić dziadka.
                Cały swój wolny czas, który dała mu rodzina, mały szatyn wykorzystał na treningi ze swoim przyjacielem. Nie pamiętał ile razy kolega musiał pokazywać mu, co robi źle lub gdzie popełnia drobne błędy, które bardzo odbijają się na jego równowadze. Z początku szło mu bardzo słabo i już pierwsze ataki zrzucały go z ruchomego podestu. Mimo to, dawny mieszkaniec domu dziecka ani na moment nie tracił cierpliwości. Mogło się mieć wrażenie, że polubił się rolę nauczyciela. Odkąd Asakura zauważył to pierwszy raz, dla zabawy zaczął tytułować towarzysza „mistrzem”.
Yoh był też z siebie niezmiernie dumny, ponieważ po kilku próbach z Hao nauczył się bez problemu przywoływać nawet kilka duszków liści na raz. Chociaż wciąż sporo brakowało mu do poziomu długowłosego, teraz przynajmniej nie miał problemu ze skupieniem myśli i kontrolowaniem latającego stworzenia.
                Rozmyślania chłopca przerwało nagłe wejście jego matki.
- Yoh! Dziadek właśnie powiedział mi, że opanowałeś jego ćwiczenie! Gratuluję! – Kobieta przysiadła na tatami obok syna i mocno go przytuliła. - Widać, że był z ciebie naprawdę dumny. A skoro tak, ja też jestem, i to jeszcze bardziej!
- Arigatou, Kaa-chan – powiedział malec, odwzajemniając uścisk. Siedzieli tak na podłodze przez jakiś czas, po czym Keiko położyła dłonie na ramionach Yoh i nieco go od siebie odsunęła.
- Rośniesz tak szybko… - Yoh zdziwił się, słysząc w tonie brunetki dziwną tęsknotę. Przez moment jej wzrok był nieobecny, tak jakby oczyma duszy widziała przed sobą kogoś innego. Po chwili po jej policzkach spłynęły dwie łzy, a kobieta ponownie mocno przycisnęła synka do piersi.
- Kaa-chan? – spytał zaskoczony chłopiec, martwiąc się nietypowym zachowaniem matki. – Dlaczego płaczesz?
                Keiko szybko się odsunęła, wierzchem dłoni ocierając załzawione oczy. Wyglądała inaczej niż zwykle. Yoh widział ją w takim stanie tylko kilka razy, ostatnio chyba w swoje urodziny… Poszedł wtedy po jakąś zabawkę i przypadkiem zobaczył przez szparę w drzwiach, jak jego matka siedzi przy oknie z podkulonymi nogami i płacze, wpatrując się w płomień niewielkiej świecy. Chciał wtedy wejść i ją pocieszyć, jednak w tym momencie w korytarzu pojawił się Mikihisa i wygonił chłopca na dwór.
                Teraz jednak, kiedy miał taką okazję, nie miał pojęcia, co mówić. Gdyby chociaż znał powód, dlaczego mama jest taka smutna…
- Przepraszam cię, Yoh – powiedziała nagle, wstając. – To tylko chwila słabości, nie martw się o mnie.
- Ale… - zaczął chłopiec, jednak Keiko mu przerwała:
- Dziadek chce cię widzieć gotowego do wyprawy za pół godziny. Ja idę teraz do świątyni, raczej nie wrócę przed twoim wyjściem. – To mówiąc, schyliła się i pocałowała synka w czoło. – Powodzenia, skarbie. Wierzę, że ci się uda.
                Po tych słowach wyszła z sali treningowej, zostawiając swoje dziecko sam na sam z własnymi myślami i obawami.



                „To szaleństwo” – pomyślał Hao, podchodząc aż pod ścianę rezydencji Asakurów, w celu znalezienia sali treningowej. Z początku tego nie planował, jednak martwił się, jak pójdzie jego koledze podczas ostatecznego testu u dziadka. Ćwiczyli zawzięcie przez ostatnie dwa dni i nie wyobrażał sobie, żeby coś miało pójść nie tak. To jasne, że Yoh nie potrafił jeszcze zrobić salta w tył, unikając dzięki temu duszków lecących z trzech stron na raz, jednak nie sądził, by było to aż tak konieczne.
                Idąc wzdłuż budynku dotarł do wielkiego okna, przez które ujrzał trzy postaci siedzące na tatami naprzeciw siebie. Yohmei, Kino i Keiko Asakura. Staruszkowie spoglądali z zadumą na kobietę, która ocierała oczy śnieżnobiałą chusteczką. Kiedy chłopiec zatrzymał się, usłyszał zza szyby ich przytłumione głosy.
- Wciąż się zastanawiam, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby było ich dwóch…  Nie mogę patrzeć na Yoh, bo wtedy… - szlochała brunetka. – Otō-san, Oka-san… Boję się, że wariuję… - Ukryła twarz w dłoniach.
- Keiko, wiesz dobrze, że… - zaczęła Kino spokojnym głosem.
- Że to nie moje prawdziwe dziecko? – przerwała jej córka. - A skąd możesz to wiedzieć?! Może…
- Nie ma żadnych „może”! – Yohmei podniósł głos, wstając. Mimo jego niepozornego wzrostu, nadało to wypowiedzi pożądany efekt. - On to on i nic na to nie poradzimy. Stało się, co się stało. A teraz idź już lepiej do świątyni, Yoh nie powinien widzieć cię w takim stanie – powiedział sucho staruszek, a w jego głosie nie dało się wyczuć nawet nutki współczucia. 
                Nie po raz pierwszy Hao czuł, że najchętniej podpaliłby włosy dziadka swojego przyjaciela. Jak on mógł tak potraktować Keiko?! Przecież… Dopiero po chwili szatyn zorientował się, że po raz kolejny chce bronić zmartwionej kobiety. Dlaczego ona tak na niego działała?
                Nie miał jednak możliwości zbyt długo się nad tym rozwodzić, bo w tym momencie matka Yoh wstała i rzuciła w jego stronę krótkie spojrzenie. Na ułamek sekundy ich oczy spotkały się. Kobieta otworzyła lekko usta z niedowierzania, robiąc krok w stronę okna.
                Hao nie miał zamiaru stać jak kołek i natychmiast rzucił się do ucieczki, pragnąc zniknąć z pola widzenia jak najszybciej się dało. Jednym susem przeskoczył niewysoki krzew i schował się po jego drugiej stronie, za dodatkową ochronę przyjmując duże, sercowate liście.
                Tymczasem, Keiko wyszła na zewnątrz, korzystając z oszklonych, przesuwanych drzwi, których malec wcześniej nie zauważył. Zatrzymała się na skraju drewnianego podestu i rozejrzała uważnie, z dziwnym strachem w oczach. Omal nie krzyknęła, kiedy tuż obok niej pojawili się Yohmei i Kino.
- Co się stało? – spytał zaintrygowany mężczyzna.
- N-nic… Po prostu mi się przewidziało… - powiedziała kobieta, przecierając oczy. – Chyba potrzebuję odpoczynku…
- Tak będzie najlepiej – uznała babcia, chwytając córkę za rękę. – Chodź, przygotuję ci jakiś napar na uspokojenie…
                Młodsza kobieta, mimo że nadal miała nieco nieobecny wzrok, bez sprzeciwu pozwoliła matce zaprowadzić się z powrotem do środka. Po kilku chwilach dołączył do nich także ojciec, mówiąc, że idzie już po Yoh.
                „Czyli nie zobaczę go już przed wyjściem…” – pomyślał smutno Hao, siadając na ziemi z podkurczonymi nogami. Otoczył je ramionami i oparł głowę na kolanach, zastanawiając się, co będzie robić przez następne kilka dni.
- Konnichiwa, Hao. – Chłopiec usłyszał nagle znajomy głos. Odwrócił się szybko i zobaczył, że na ścieżce, zaledwie metr od niego stoi Matamune, jak zwykle z nieodłącznym kiseru w łapce. – Czyżbyś integrował się z rodziną Asakurów?
- Matamune! Miło cię widzieć – przywitał się malec, wychodząc spomiędzy liści. Uśmiechnął się do nekomaty, kłaniając nisko, tak że grzywka opadła mu na twarz. Po wyprostowaniu się, szatyn poprawił ją niecierpliwym gestem. – Dlaczego ostatnio odszedłeś tak nagle?
- Uznałem, że nie potrzebujesz już mojego towarzystwa, skoro przybył mały Yoh – odpowiedział spokojnie kot, wypuszczając nieco dymu z pyszczka. – A           poza tym, jest powód, dla którego twój przyjaciel nie powinien jak na razie mnie poznać – dodał, a Hao wyczuł, że skoro duch nie chce wyjawić swoich sekretów, nie ma sensu nawet o nie pytać. – Muszę przyznać, iż cieszę się, że nic mu o mnie nie powiedziałeś.
- Dlaczego? – Pytanie wyrwało się chłopcu z ust zanim jeszcze zdążył o tym pomyśleć.
- To nie ma teraz znaczenia. Muszę jednak przyznać, że jest w tobie coś… Naprawdę przypominasz mi mojego starego przyjaciela… - powiedział tylko kot swoim filozoficznym tonem.
                Przez chwilę zapanowała między nimi cisza. Nie była ona jednak niezręczna; wręcz przeciwnie - przypominała rozmowy bez słów, jakie prowadzą czasem ze sobą dobrzy przyjaciele. Nekomata oraz jego ludzki towarzysz przeszli wzdłuż jednej z dróżek ogrodu, dochodząc aż do głównej alei, która prowadziła od drzwi wejściowych rezydencji do głównej bramy.
                Z tego miejsca można było zobaczyć posiadłość z zupełnie innej perspektywy. Będąc w głębi ogrodu, nie czuło się aż tak tego ogromu, gdyż wiele ścian przysłaniały gęste krzewy i drzewa. Od frontu budynek otoczony był tylko niskim rzędem równo przyciętych berberysów4, których żółte kwiatki zdawały się lśnić w słońcu niczym maleńkie klejnoty. Dzięki temu zyskiwało się doskonały widok na potężną rezydencję, która przez wieki służyła jako szkoła dla młodych szamanów. Nikt by nie przypuszczał, że na chwilę obecną mieszkają tu tylko cztery osoby.
                Kiedy Hao oderwał wzrok od fascynującej fasady budynku, dostrzegł dwie niewysokie postaci zmierzające ku bramie. Yoh i jego dziadek. Nie myśląc zbyt wiele nad tym, co robi, chłopiec pobiegł w ich kierunku, utrzymując jednak odpowiednią odległość, by nie zostać złapanym. Matamune podążył za nim.
                Po opuszczeniu terenu posiadłości, Yohmei poprowadził wnuka wzdłuż ulicy, by następnie skręcić na przystanek autobusowy. Dwoje przedstawicieli rodu Asakurów usiadło na ławce, czekając na przyjazd swojego środka transportu. Mężczyzna nie rozmawiał z wnukiem ani nawet na niego nie patrzył, zupełnie jakby miał do czynienia z obcym dzieckiem. Hao, który obserwował ich zza jednego z krzewów, zastanawiał się nad postawą dziadka. Poza tym, że był on osobą ewidentnie zasługującą na spalenie, cały czas zachowywał się tak, jakby był wielkim męczennikiem. Tak jakby całe jego życie zostało zaplanowane, jakby robił tylko to, co mu się każe. To było… wkurzające. Dawny mieszkaniec domu dziecka był ciekaw, czy wszyscy dziadkowie są tacy. Pamiętał, jak podsłuchał kiedyś w sierocińcu rozmowę jednej starszej dziewczynki z opiekunką. Opowiadała ona o swojej babci, która zajęła się nią po śmierci rodziców, jednak kazała jej spać na podłodze, używając starej szmaty zamiast koca. Nadal słyszał w głowie jej gorzkie słowa: „Cieszę się, że babcię potrącił autobus. Inaczej nadal musiałabym z nią mieszkać.”
                Chłopiec nie miał jednak więcej szans na rozmyślanie, bo w tym momencie nadjechał autobus, pełen śpieszących się dokądś ludzi. W jednej, strasznej chwili Hao czuł, że wszystko stracone. Pojazd odjedzie, zabierając ze sobą Asakurów, a on nigdy ich nie znajdzie. W akcie desperacji malec wskoczył na do środka, natychmiast wciskając się między czterech postawnych mężczyzn w garniturach. Między nimi miał możliwość obserwowania nóg Yohmei’a, któremu ktoś ustąpił miejsce na siedzeniu.
                Autobus ruszył. Na początku nie działo się nic szczególnego i szatyn przyglądał się z zaciekawieniem stojącym wokół ludziom. Czterej biznesmeni obok niego dyskutowali zawzięcie o polityce, narzekając na jednego z radców, który „wyrzucał pieniądze w błoto, inwestując w ochronę jakiegoś głupiego kawałka lasu, zamiast zająć się czymś pożytecznym”.
                Nagle, do uszu chłopca doszedł wyraźny głos:
- Proszę pokazać bilety.
                Hao poczuł, że nogi się pod nim uginają. Kątem oka widział, jak Yohmei pokazuje coś kontrolerowi, po czym pracownik udaje się do następnych ludzi. Jeszcze chwila, a dotrze tu, a wtedy…
- Hej, mały!
                Chłopiec podniósł nieśmiało głowę, spoglądając w twarz wysokiego mężczyzny z identyfikatorem na piersi. Z powodu światła padającego od tyłu, jego twarz ukryta była w cieniu.
- T-tak…? – wyjąkał Hao, nie wiedząc, co robić.
- Nie oddalaj się tak od dziadka, jeszcze się zgubisz – powiedział kontroler, tarmosząc włoski na głowie chłopca. Zaraz potem udał się dalej, prosząc następnych pasażerów o pokazanie biletów. Malec wpatrywał się w niego zaskoczony. Co prawda zdawał sobie sprawę z podobieństwa do Yoh, jednak… Nie sądził, by ktoś mógł tak po prostu ich ze sobą pomylić. Fakt – przyjaciel dał mu ostatnio jedno ze swoich ubranek, których nie nosił, gdyż zdecydowanie wolał pomarańcz od czerwieni… Ale mimo to nadal musiały być między nimi jakieś różnice... Prawda?
                Zastanawiając się nad tym, Hao omal nie przegapił przystanku, na którym wysiedli Asakurowie. Właściwie, to Matamune dał mu znak, że czas wyjść. Zdając sobie sprawę z tego, że malcowi wcale nie zależy na byciu wykrytym, nekomata sprawnie przeprowadził go na drugi koniec pojazdu i niemalże wypchnął przez zamykające się już drugie drzwi, które normalnie wykorzystywane były jako wejście. Autobus odjechał, a Hao zdołał tylko zauważyć namalowane na jego boku leśne zwierzątka, między innymi dzięcioły i wiewiórki.
                Znaleźli się na skraju gęstego lasu, który pokrywał wznoszące się przed nimi wzgórze. Tuż przy drodze widniało kilka kierunkowskazów, między innymi jeden na świątynię Gakuen-Ji. Jednak patrząc na Yohmei tłumaczącego coś wnukowi, nie zapowiadało się, by malec miał iść wzdłuż ulicy. Nie, dziadek ewidentnie wskazywał na sam środek ciemnego lasu.
                Zza jednego z krzewów, Hao obserwował, jak starszy pan wykonuje jakieś dziwne gesty nad głową jego przyjaciela, po czym ręką wskakuje mu kierunek. Yoh ukłonił się przed seniorem rodu, po czym powoli wszedł między drzewa. Yohmei przez chwilę patrzył w jego stronę, po czym wrócił na przystanek.
- Idziemy za twoim przyjacielem, czy wolisz przyglądać się panu Asakura? – Głos Matamune wyrwał chłopca z zamyślenia. Ten tylko uśmiechnął się do kota, po czym wskoczył między dwa niewysokie krzewy.
                Przez jakiś czas szli równolegle do Yoh, który zdawał się zupełnie nie bać ciemnego, nieznanego lasu. Najwyraźniej przebywanie w wielkim ogrodzie rezydencji skutecznie zmniejszyło strach małego Asakury. Hao nie posiadał aż tak dużego doświadczenia w przemieszczaniu się przez gęste zarośla i niestety po kilkunastu minutach stracił przyjaciela z oczu.
- Matamune… Nie wiesz, w którą stronę iść? – spytał w pewnym momencie szatynek. Znaleźli się na niewielkiej polance, która mogła mieć nie więcej niż cztery metry kwadratowe powierzchni. Mimo to, docierało tu nieco słonecznego światła. Jedyna dróżka, którą można tu było dotrzeć, prowadziła w kierunku zupełnie przeciwnym do dotychczasowej trasy Yoh.  
- Nie jestem pewien… - odparł nekomata, nieznacznie machając końcówkami ogonów, co u kotów oznacza lekkie zdenerwowanie. – Coś jest w tym lesie dziwnego… Czuć tu złą energię. I nietrudno o dezorientację, nawet najlepsi mogliby stracić rachubę. Ktoś musiałby posiadać niezwykle wysoki poziom furyoku, by poruszać się tu jak po zwykłym parku.
                Nagle, Hao poczuł coś bardzo dziwnego. Sam nie potrafił określić do końca, co to było. Taki jakby ból, szok i strach w jednym… Jednak nie jego, a czyjś. Miał wrażenie, że powietrze wokół nagle się zmieniło, wprowadzając do siebie nutkę grozy, która zdecydowanie mu się nie podobała. To uczucie można by porównać do ciągłego słyszenia jakiegoś wyjątkowo denerwującego, jednostajnego dźwięku.
- Wyczuwasz złą aurę? – spytał go nagle Matamune, a malec przytaknął. Ogarnął go dziwny niepokój.
- Mam wrażenie, że Yoh zagraża coś złego! – krzyknął chłopiec i ruszył prosto między dwa gęste, kolczaste krzewy. Nie przejmując się tym, że ostre gałęzie ranią jego skórę, biegł tam, gdzie niosły go nogi. Po kilku minutach rozpaczliwego przedzierania się przez gąszcz, Hao wybiegł na niedużą polankę, przebijając się przez nadzwyczaj dużą pajęczynę.
                Zaczerpnął tchu, opierając się rękami o kolana. Kiedy jednak podniósł głowę ujrzał coś, czego nie spodziewałby się w najgorszych koszmarach.
                Yoh leżał nieprzytomny na ziemi, a z rany na jego boku wydostawała się krew pomieszana z jakąś dziwną, żółtawopomarańczową substancją. Ale nie to było najgorsze. Tuż nad nim pochylał się olbrzymi, co najmniej dwumetrowy pająk o głowie wielkości piłki do koszykówki i odwłoku, który mógł mieć dobre półtora metra średnicy. Potwór pokryty był w całości grubymi, czarnymi włosami i balansował na ośmiu długich, patykowatych odnóżach, z których każde zakończone było kolcem jadowym. Ze szczęki wystawało coś w rodzaju rogów, również poplamionych żółtopomarańczową trującą substancją.
                Hao krzyknął cicho, stojąc jak sparaliżowany. Nigdy w życiu nie widział ani nawet nie słyszał o tak olbrzymich pająkach. Odkąd pamiętał nie lubił tego rodzaju stworzeń. Owłosione odwłoki i grube odnóża zawsze napawały go wstrętem. Jednak dotychczas miał do czynienia tylko z maleńkimi przedstawicielami tej gromady, a to coś, co stało właśnie kilka metrów od niego było po prostu nie do opisania.
                Potwór musiał usłyszeć chłopca, bo zostawił w spokoju ciało Yoh, które właśnie oplątywał swoją siecią i skierował na Hao spojrzenie czterech par czarnych oczu, które mieniły się podobnie jak benzyna rozlana w kałuży. Jednak w przeciwieństwie do pozostałości po deszczu, która mogła wydawać się ładna, ośmioro ślepi można było określić tylko jako „przerażające”.
- Hao, uważaj! – ostrzegł Matamune, w ostatniej chwili spychając chłopca na bok, gdy wielkie stworzenie trysnęło w jego stronę swoim jadem. Szatyn przewrócił się, turlając po ziemi. Do jego włosów przyczepiło się trochę suchych liści i ziemi, jednak on nie dbał o to. Właśnie cudem uszedł z życiem.
                Pająk nie poprzestał na jednym ataku i z zadziwiającą - jak na jego gabaryty - prędkością wykonał półobrót, przygotowując się do szarży.
- Hao, on jest zbyt silny! – Matamune pojawił się przy boku chłopca i chwycił go łapką za rękę.  – Słuchaj, jedyny sposób, żeby go pokonać… - Nie skończył, bo w tym momencie szatyn skoczył w jego stronę, przewracając ich obu na ziemię. Zaledwie kilka centymetrów od ich głów śmignęła nowa porcja jadu. Potwór zaczął iść w ich stronę.
                Drzewa i krzewy dookoła pokryte były lepką, szarobiałą pajęczyną, która znajdowała się teraz także we włosach i na ubraniu Hao.  Kot i chłopiec szybko wstali, biegnąc w stronę dziury w pajęczej sieci, przez którą dotarli na polankę. Wbiegli w wąską przestrzeń pomiędzy krzewami, gdzie pająk nie mógł mieć dostępu.
- Matamune, a co z Yoh?! – spytał rozpaczliwie Hao, zdając sobie sprawę, że właśnie pozostawili jego przyjaciela na pewną śmierć.
- Spokojnie, mówię przecież, że jest możliwość by pokonać tę kreaturę – zdenerwował się Matamune, jednak jego zły humor miał raczej związek z troską o obu chłopców.
- Jaki!? – Pięciolatek zniecierpliwił się, potrząsając za ramiona nekomatę. Ten prychnął i wyrwał się, otrzepując swój strój.
- Właśnie próbuję ci wytłumaczyć, więc mi nie przerywaj – odparł chłodno. Kiedy szatyn zrozumiał swój błąd, kot wyjaśnił mu, co będzie musiał zrobić. Hao słuchał tego z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.
- Ale… Co jak mi się nie uda? – spytał nerwowo.
- Wtedy prawdopodobnie wszyscy zostaniemy zjedzeni – odpowiedział Matamune, nie owijając w bawełnę. – Ale myślę, że to nas nie czeka. Wierzę w ciebie.
                Malec wziął głęboki oddech i skinął głową. Zaraz potem razem z duchem powrócili na polankę, gdzie pająk ponownie zabrał się do owijania Yoh swoją lepką wydzieliną. Na ten widok Hao zrobiło się niedobrze.
- Ej ty! – krzyknął chłopiec. – Zostaw mojego przyjaciela!
                Kiedy pająk odwrócił się z dziwnym sykiem, chłopiec podniósł rękę do góry i krzyknął:
- Matamune! Hyōi Gattai5!
                Kot nagle zmienił się w coś w rodzaju niewielkiej kulki z kocimi uszami oraz pojawił się w dłoni Hao. Ten zamknął oczy i powoli zbliżył ją do swojej piersi. Polankę rozjaśniło przez chwilę silne światło, które zdawało się emanować z chłopca. Nawet pająk zatrzymał się na moment, sycząc gniewnie. Najwidoczniej był przyzwyczajony do życia w ciemności.
- Dawno tego nie robiłem… - powiedział chłopiec połączeniem głosu swojego i Matamune. Z jego głowy wyrosła para kocich uszu, a z tyłu pojawiły się dwa pręgowane ogony. Zmieniła się także postawa malca; z wystraszonej na pewną siebie. – Czas się zabawić.
                Kiseru, które wcześniej nekomata wykorzystywał tylko w formie swojej fajki, teraz wydłużyło się w dłoni dziecka, przybierając kształt nieco zakrzywionego miecza. Hao raz jeszcze uchylił się przed strumieniem jadu, po czym szybko pobiegł w kierunku potwora. Z niezwykłą wprawą ominął mknące ku niemu przednie odnóża stwora i zamachnął się, wbijając ostrze prosto w jedno z oczu pająka. Ten pisnął przeraźliwie, strzelając jadem na wszystkie strony.
                Matamune w ciele Hao zakręcił szybko mieczem, odbijając trujące pociski. Zaraz potem podbiegł do zwierzęcia i jednym płynnym ruchem odciął dwie z jego nóg. Pająk utracił na chwilę równowagę, co nekomata od razu wykorzystał, wyskakując w powietrze, by wbić ostrze prosto w sam środek odwłoka, gdzie znajdowało się serce.
                Jednak zwierzę okazało się dużo szybsze niż przypuszczał. Z niesłychaną prędkością zmieniło pozycję, przez co miecz zamiast w ciało trafił w trawę i wbił się w nią głęboko. Kiedy z wściekłym prychnięciem Hao-kot próbował wydostać broń z ziemi, pająk zbliżył się i zamachnął jednym z pozostałych sześciu odnóży. Kolec znajdował się kilkanaście centymetrów od ramienia Hao, kiedy nagle potwór stanął w płomieniach. Ogień pojawił się dosłownie znikąd, atakując i spalając włochate cielsko. Po kilkunastu sekundach rzucania się i przeraźliwego pisku połączonego z sykiem, stworzenie zwiotczało i padło z hukiem na trawę, spalając się na popiół.
                Ktoś mógłby obawiać się, że płomienie przejdą na trawę i podpalą las, jednak tak się nie stało. Kiedy z pająka pozostały już tylko szczątki, ogień zniknął tak szybko jak się pojawił, pozostawiając po sobie tylko swąd spalenizny.
                Jedność ducha zerwała się i Hao siedział teraz na ziemi obok Matamune, przecierając załzawione od dymu oczy. Kot wydawał się czymś szczerze zdumiony i jakby zdenerwowany.
- Co to było? – spytał Hao, nadal nie rozumiejąc, co tak naprawdę się stało. – Ten ogień… Pojawił się znikąd!
- Nigdy wcześniej ci się to nie przydarzyło? – spytał nekomata z dziwnym błyskiem w oku.
- Chyba… Chyba widziałem już coś takiego… - Chłopiec przypomniał sobie, jak duch ogrodnika spłonął na ich oczach. Albo jak na jego dłoni pojawił się niewielki płomyczek. W tym momencie pięciolatek przypomniał sobie o nieprzytomnym Yoh. Nie myśląc już dłużej o pająku, podbiegł do rannego przyjaciela, którego ciało owinięte było białą, lepką nicią.
                Hao zabrał się do zrywania jej, obawiając się, że może ona doprowadzić do zakażenia rany. Czując czyjś dotyk, mały Asakura poruszył się i jęknął cicho.
- Ostrożnie – ostrzegł długowłosego Matamune, podchodząc bliżej. – Uważaj, by nie zranić go jeszcze bardziej.
                Rana i tak wyglądała paskudnie. Nakłucie, prawdopodobnie dosyć głębokie, zadane zostało jednym z kolców na odnóżach potwora. Brzegi skóry były postrzępione i pokryte czymś w rodzaju ropy. Jakby to nie wystarczyło, w powietrzu czuło się nieprzyjemny, gryzący swąd.
- Matamune, co teraz?! – spytał Hao, czując jak rozpacz przejmuje nad nim coraz większą kontrolę. Jego drobne rączki trzęsły się, a on sam ciągle rzucał wzrokiem od kota do nieprzytomnego Yoh.
                Nekomata podszedł bliżej do rannego i przyjrzał się uważniej miejscu ukąszenia. Jego dwa ogony opadły na ziemię, kiedy powiedział:
- Hao… Przykro mi, że to mówię, jednak obawiam się iż nie ma już dla niego ratunku.



Zamówienie numer czternaście do odebrania! – Głos wydobywający się z głośników przerwał opowiadanie dziadka. Ten spojrzał tylko na rachunek, który trzymał w ręce i oznajmił:
- To nasze. Fred, pójdziesz ze mną?
- A-ale… - wyjąkał nastolatek, który tak wciągnął się w historię, że nawet nie miał ochoty myśleć o czymkolwiek innym.
- Dokończymy innym razem. – Pan Akimori tylko się uśmiechnął, a wszyscy jego trzej młodsi towarzysze zaczęli głośno protestować. Jednak wystarczyło tylko jedno spojrzenie starszego pana, które można by nazwać „Powiedziałem, że wystarczy, więc wystarczy”, żeby bliźniacy i ich kuzyn zamilkli w jednej chwili. Cóż, niektórych nie tak łatwo przekonać.

 

1 Mori Girls –„dziewczyny lasu”, styl, w którym dominuje połączenie łagodnych, pastelowych kolorów, miękkich tkanin, i „płynącej” sylwetki. Więcej informacji znajdziecie tutaj
2 Tanto – krótki sztylet, więcej informacji u Cioci Wikipedii :) 
3 Mago – jap. wnuk
4 Berberys Thunberga  – gatunek krzewu, pochodzący z Japonii. Chcesz wiedzieć więcej? Ciocia ponownie przychodzi z odsieczą!
5 Hyōi Gattai – jedność ducha

piątek, 23 sierpnia 2013

Rozdział IV

Dwoje ludzi szło spokojnie wzdłuż parkowej alejki, oświetlanej przez promienie letniego słońca, przedostającego się pomiędzy gałęziami wysokich drzew. Młodszy z nich, wysoki nastolatek o burzy czarnych, niesfornych włosów wsłuchiwał się uważnie w słowa starszego pana, którego przewyższał co najmniej o głowę. Jego ubiór nie wyróżniał się niczym szczególnym, co nieraz można spotkać na ulicach dużych, japońskich miast. Nosił proste, ciemne jeansy, zwykły T-shirt i narzuconą na niego, rozpiętą koszulę z krótkim rękawem.  Mimo to, niejedna z mijanych dziewcząt oglądała się za nim rozmarzonym wzrokiem.
- …i wtedy Hao zrozumiał, że to jest miejsce, w którym chciałby zamieszkać. Nieważne gdzie, byle przyjaciel znajdował się obok. Resztę historii już znasz. – Pan Sōichirō zakończył swoją opowieść. Fred, który od ostatniego razu zainteresował się historią dziadka Akimorich, nie mógł wyjść z podziwu.
- Wiem, że już to mówiłem, Akimori-san, ale chylę czoła przed pańskimi umiejętnościami. Mnie nigdy nie udałoby się tak składnie opowiadać…
- Arigatou, Fred-kun – odpowiedział staruszek, uśmiechając się. – Uważam jednak, że naprawdę nie powinieneś tak szybko rezygnować. Coś czuję, że masz w sobie potencjał mówcy.
- A czy mógłby mi pan powiedzieć, dlaczego Matamune powiedział na pożegnanie „Do zobaczenia następnym razem, Hao Asakuro”?
- Cóż, obawiam się, że nie. Haya karo waru karo1, jak to mówią. Kiedyś się dowiesz, chłopcze. O, jesteśmy na miejscu. – To mówiąc, starszy pan wskazał na wznoszący się przed nimi budynek Szkoły Podstawowej Kunidomi. Wokół niej znajdowała się spora grupa dzieci w białych koszulkach z krótkim rękawem, płóciennych spodenkach i kolorowych czapeczkach, których barwa oznaczała klasę, do której przynależał dany uczeń.
                Fred starał się dostrzec wśród nich bliźniaków Akimori, jednak okazało się to wcale nie takie proste. Przyzwyczajony do swojej amerykańskiej szkoły, gdzie mundurki nie były wymagane, a kolor włosów był znacznie bardziej zróżnicowany, nie potrafił rozeznać się w tym morzu małych brunetów i brunetek w jasnych strojach.
                Wtem, ktoś wskoczył nastolatkowi na plecy, przez co ten o mało co nie stracił równowagi.
- Hejka! – zawołał Daiki, który był sprawcą nagłego zachwiania się Amerykanina.
- Konnichiwa, Fred-sempai – przywitał się Daichi, używając odpowiedniej formy grzecznościowej w stosunku do starszego kuzyna.
- Hi, guys! – zawołał ze śmiechem nastolatek, zrzucając z pleców starszego z braci, zdejmując jego pomarańczową czapeczkę i tarmosząc mu fryzurkę.
- Jak tam w szkole? – spytał dziadek, kierując się już w drogę powrotną i spoglądając na młodszego z Akimorich, który miał dziwnie czerwoną twarz. Na czole chłopca błyszczały też kropelki potu, które posklejały mu nieco grzywkę.
                Dziewięciolatkowie opowiedzieli razem, że tego dnia mieli sprawdzian z nauk przyrodniczych, który był bardzo prosty, a na sztuce ich koleżanka Mikasa zbiła wazon, który malowała całą lekcję. Daichi dodał też, że na zajęciach wychowania fizycznego grali w piłkę nożną, co było wyjątkowo męczące.
- A pani Nakashima pochwaliła nas obu na kaligrafii! I nawet przykleiła mi na zeszycie naklejkę z napisem „Dobra robota!” – dodał jeszcze Daiki, uśmiechając się szeroko.
- A co ty robiłeś cały dzień, Fred-sempai? – spytał jego bliźniak. Amerykanin bowiem zostawał w Japonii do końca sierpnia, podczas gdy jego rodzice wrócili już do Chicago. Mówiąc szczerze, Hideo, ojciec Freda, bardzo prosił siostrę, by wpoiła jego synowi trochę azjatyckiej kultury. Jego wakacje zaczęły się znacznie wcześniej niż ma to miejsce w Izumo, a rodzice postanowili na ten czas wysłać chłopaka w rodzinne strony.
- Spędziłem trochę czasu z waszym dziadkiem. Opowiedział mi to wasze fairy-tale i, choć robię to niechętnie, muszę przyznać wam dwojgu rację. Ta historia naprawdę wciąga!
                Bracia zaśmiali się, widząc entuzjazm w oczach kuzyna. Jednak nie dziwiło ich to. Pan Sōichirō miał w sobie dar do opowiadania. W końcu chłopcy wychowywali się na jego bajkach.
-  Skoro już o tym mowa… – powiedział spokojnie staruszek. – Co powiecie na dalszy ciąg? Zdaje się, że ostatnim razem przerwaliśmy dość nagle.
- Tak! – zawołała chórem cała trójka, jednak najgłośniej słychać było Freda.
- Na czym skończyłem…? Ach, tak…


Yoh podbiegł bliżej i chwycił przyjaciela za rękę, po czym pociągnął go w kierunku wejścia do świątyni.
- Zjedzmy w środku, tu jest strasznie mokro. – Jakby na potwierdzenie swoich słów, chłopiec potrząsnął głową jak piesek, a z jego włosów wyleciało mnóstwo kropel wody. – Wiesz, jest coś, co muszę ci powiedzieć… Dzisiaj tata powiedział mi, że będę musiał za kilka dni udać się na samotną wyprawę do jakiejś świątyni…  Oznacza to, że czeka mnie teraz dosyć ciężki trening, a potem może mnie nie być i to dość długo…
                Hao, który nie spodziewał się takich wieści, poczuł, jak radość powoli z niego ucieka. Ledwo co poznał przyjaciela, a już musi się z nim rozstawać? A przecież taka wyprawa może być niebezpieczna…
- No i… Nie wiem, co będziesz przez ten czas jadł… Jeżeli nie powiemy nikomu o tobie, możesz głodować… - Po minie pięciolatka widać było, że bardziej martwi się o zdrowie Hao niż o to, że musi wyruszyć na długą, niełatwą podróż.
- Nie bój się o mnie! – przerwał mu długowłosy, machając rączkami by dodać swoim słowom więcej mocy. – Przecież dotychczas sobie radziłem, nie?
- No tak, ale… - powiedział powoli Yoh, opuszczając głowę. – Ja nie chcę się z tobą rozstawać…
                Uciekinier z domu dziecka poczuł nagle w sercu jakieś dziwne ciepło. Dawniej nie spotykał się z czymś takim, a teraz towarzyszyło mu ono prawie za każdym razem, gdy widział swojego przyjaciela. Wiedziony jakimś wewnętrznym impulsem, położył dłoń na ramieniu towarzysza.
- Hej, przecież to tylko na chwilę, prawda? – zagadnął, starając się brzmieć wesoło. Tak naprawdę, sam ani trochę nie cieszył się z konieczności rozdzielenia.
- Wiem…
                W tym momencie, coś świecącego nagle wleciało do świątyni, chwytając młodszego z chłopców za kosmyk włosów. Duszek liści pociągnął mocno, dając Yoh do zrozumienia, że musi za nim pójść.
- Nienawidzę ich… A sio! – zawołał chłopiec, odganiając stworzonko rękami.
 Niestety, jak na złość tuż obok niego pojawiły się cztery następne. Cała piątka zaczęła ciągnąć malca w stronę wyjścia; dwa za włosy, reszta za czarny materiał ubranka.
- Coś mi się wydaje, że dziadek mnie woła… - mruknął Asakura, kapitulując. – Postaram się wpaść jeszcze potem!
                Zaraz po tych słowach, szatynek pozwolił duszkom wyprowadzić się na dwór, gdzie wiatr szumiał głośno wśród liści, zrzucając z nich kropelki wody. Jednak jeszcze jedno latające stworzonko pozostało w pomieszczeniu, z zaciekawieniem przyglądając się małemu szamanowi, który sięgnął do pudełka z bento, które przyniósł mu przyjaciel. Chłopiec znalazł tam dwie kulki ryżu, ułożone w postaci duszków. Koloru dodawały potrawie listki sałaty, plasterki marchewki, małe pomidorki oraz parówki, ugotowane na tzw. „ośmiorniczki”. Z boku pudełka umieszczone były oczywiście pałeczki.
                Czując, jak ślinka cieknie mu na widok takich pyszności, malec od razu zabrał się do jedzenia. Jedno trzeba było przyznać – mama Yoh zdecydowanie znała się na gotowaniu. Ryż nie był ani za twardy, ani za bardzo rozgotowany, jak to często bywało w sierocińcu. Warzywa przyjemnie chrupały, a pomidorki miały wspaniały, lekko słodkawy smak.
                Jednak, mimo iż chłopiec jeszcze przed chwilą czuł ogromny głód, nie miał ochoty na jedzenie. Był ciekaw, co dzieje się z jego przyjacielem, kiedy wyrusza i gdzie dokładnie. Odłożył więc na wpół zjedzone bento i wyszedł na zewnątrz.
                Niestety, nadal nie orientował się zbyt dobrze w wielkim ogrodzie. Nie miał pojęcia, w którą stronę iść, by znaleźć Yoh, a nie natknąć się po drodze na kogoś z domowników. Już miał skręcić w pierwszą lepszą alejkę, gdy do głowy wpadł mu pewien pomysł.
                Zamknął oczy i skupił się na jednym z leżących na ziemi, mokrych liści. Wykonał gesty, których nauczył go wcześniej Asakura i obudził drzemiącego tam, małego duszka. Ten, spojrzał z zainteresowaniem na długowłosego i okrążył go kilkakrotnie.
- Zaprowadź mnie do Yoh – rozkazał chłopiec, a stworzonko posłusznie wykonało jego rozkaz.
                Przecisnęli się między mokrymi krzewami, aż w końcu wyszli na wąską alejkę, wyłożoną dużymi kamieniami. Kiedy Hao zauważył, że dróżka powoli się kończy, szybko wskoczył między klomby jakiejś rośliny o dużych, sercowatych liściach.
                Przez niewielką szparę, chłopiec zauważył swojego rówieśnika, stojącego na wieżyczce z kilku dużych, okrągłych kamieni. Asakura balansował na ruchomej podstawie i unikał duszków, które w jego stronę posyłał dziadek. Z punktu widzenia długowłosego, ćwiczenia wyglądało na nie takie proste.
                W pewnym momencie, Yohmei rzucił w stronę wnuka kilkanaście listków na raz, a małemu szatynowi nie udało się uniknąć zderzenia. Yoh upadł na ziemię, w ostatniej chwili usuwając się z drogi spadającemu kamieniowi, który mógł ważyć ładne kilka kilogramów.
- Przyłóż się, Yoh! – zawołał staruszek, który wyglądał na znużonego. Prawdopodobnie nie był to pierwszy upadek chłopca.
- Próbuję, Ojii-san… Ale tych duszków jest za dużo… - wyjąkał malec, wstając i otrzepując mokre i brudne od ziemi ubranie.
- Jak chcesz się stać Królem Szamanów przy takim podejściu do treningów? Za dwa dni wyruszasz na trudną wyprawę, ale jak widzę, z takim przygotowaniem nie przetrwasz nawet godziny!
- Ja wiem, Ojii-san… Tylko, że…
- Ciągle to samo! „Ja wiem, ja wiem…” Tylko z tej twojej wiedzy jakoś niewiele wynika! Jeżeli nie uznam, że jesteś gotowy, nie puszczę cię do świątyni Gakuen-ji! A wiesz dobrze, że ani ja, ani twój ojciec, ani ktokolwiek z rodziny nie będzie z tego powodu zachwycony.
                Yoh nie powiedział już nic więcej, tylko pokornie opuścił głowę, słuchając dziadka. Zdawał sobie sprawę, że starszy pan ma rację, jednak nie mógł skupić się na treningu. Przez cały czas myślał o tym, jak podczas jego nieobecności poradzi sobie Hao.
                Tymczasem, uciekinier z domu dziecka czuł, jak wzbiera w nim złość na tego niskiego mężczyznę, który tak męczy jego przyjaciela. W pewnym momencie miał nawet ochotę sam wywołać kilkadziesiąt duszków i kazać im zaatakować Yohmei’a. Tylko, że w ten sposób nic by nie zyskał… Staruszek na pewno poradziłby sobie z czymś takim. Przez myśl przeszło też chłopcu spróbowanie sztuczki z ogniem, która udała mu się poprzedniego dnia. Gdyby tak zamiast wytworzyć płomień na dłoni, spróbować zrobić to na ubraniu dziadka… Nie! Chwila! Przecież wtedy nie tylko skrzywdziłby seniora rodu Asakurów… Mógłby go nawet zabić! A Yoh na pewno by tego nie chciał…
                Takie rozmyślania towarzyszyły chłopcu przez cały czas. Tymczasem jego przyjaciel zdołał jeszcze kilkanaście razy wspiąć się na ruchliwą wieżę tylko po to, by po chwili znowu z niej spaść. Hao miał dziwne wrażenie, że duszki liści, które atakowały małego Asakurę, specjalnie wybierały takie miejsca, żeby ten nie zdołał się przed nimi obronić. Cóż, najwidoczniej odziedziczyły wredny charakter po swoim szamanie.
                Trening Yoh przerwało dopiero przyjście jego matki, Keiko. Kobieta podeszła do swojego ojca i szepnęła mu coś na ucho. Ten tylko przytaknął niechętnie, po czym dał znać wnukowi, że jak na razie to koniec ćwiczeń.
                Hao musiał się przyznać przed sobą do jednego – z nie do końca wiadomych powodów ta wysoka brunetka wydawała mu się dziwnie znajoma… i bliska. Kiedy patrzyła na swoje dziecko, w jej oczach pojawiało się szczęście, jednak… Długowłosy miał dziwne wrażenie, że jest ona też z jakiegoś powodu smutna, mimo, że tego nie okazuje. I nagle malec zdał sobie sprawę, że ma wielką ochotę do niej podejść, pocieszyć, a nawet i przytulić… Nie pamiętał już, jak się czuł, kiedy przybrana matka trzymała go na rękach. Chociaż, znając ją, pewnie wcale nie chciała mieć z nim do czynienia. Może na początku… Lecz potem znudził jej się, niczym stara zabawka.
                „O czym ja w ogóle myślę!?” – skarcił się w duchu Hao. – „Przecież dorosłym nie można ufać. Ludzie są źli i tylko Yoh jest tutaj wyjątkiem.”
                Kiedy chłopiec spojrzał ponownie na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą ćwiczył jego przyjaciel, nie zobaczył tam nikogo. Yohmei i Keiko musieli wejść do środka, a Yoh…
- Mam cię! – Dawny mieszkaniec przytułku aż podskoczył, kiedy usłyszał czyjś głos tuż obok swojego ucha.
- Yoh! Nie strasz mnie tak! – zawołał urażony Hao, odwracając się szybko.
- A ty nie podsłuchuj! – przyjaciel pokazał mu język i żartobliwie pogroził palcem, po czym pociągnął za rękę w stronę ogrodu.
                Asakura zaprowadził rówieśnika nad niewielki stawik, gdzie zobaczył go poprzedniego dnia. Po porannej ulewie poziom wody zdecydowanie się podniósł, wiatr przedostający się przez korony drzew sprawiał, że tafla falowała niespokojnie. Chłopcy weszli na drewniany mostek i oparli się o mokrą balustradę. Spojrzeli na pomarańczowe rybki, pływające swobodnie między drobnolistnymi roślinkami.
- Wiesz, to miejsce wydaje się jakoś dziwnie magiczne… - powiedział Hao rozmarzonym głosem. Kochał patrzeć na naturę i jej piękno, nienaruszone ręką człowieka. Chociaż zdawał sobie sprawę, że ten akurat stawik niekoniecznie powstał tu bez interwencji ludzi, to i tak mu się podobał.
- To jeziorko nazywa się Daiya – oznajmił Yoh z pewną dumą. Dotychczas nikomu spoza rodziny nie pokazywał tego zakątka. Chociaż… Jakby na to spojrzeć, nie miał nawet za bardzo okazji. Nie chodził do przedszkola, a żadne dzieci z okolicy nie chciały mieć z nim nic wspólnego. Zresztą, starsi też nie. Chociaż chłopiec o tym nie wiedział, większość ludzi z sąsiedztwa mówiła o nim, że jest niedorozwinięty umysłowo albo szalony.
- Jest piękne. – Długowłosy oparł głowę o położone na balustradzie ręce.
                Przez chwilę przyjaciele nic nie mówili, wsłuchując się w odgłosy natury: delikatny szum wiatru, kapanie wody, ćwierkanie ptaków… W pewnej chwili pod nogami malców przebiegła szaro-brązowa wiewiórka, ocierając się puszystym ogonkiem o stopy Yoh.
- Czy… mógłbym mieć do ciebie prośbę? – spytał w pewnym momencie Hao, a jego ton był zadziwiająco poważny.
- Jasne, o co chodzi? – Jego przyjaciel uśmiechnął się.
- To… ćwiczenie, które wykonywałeś wcześniej z dziadkiem… Musiało być trudne, nie?
- Bo było – zaśmiał się Yoh.
- A czy… ja mógłbym też spróbować? Nie z nim, tylko tu, z tobą?
- Pewnie, czemu nie! – zawołał Asakura, trochę zaskoczony taką prośbą.
                Chłopcy zeszli z mostka i zabrali się za szukanie odpowiednich kamieni. Kiedy już udało im się ułożyć pięć, uznali, że powinno wystarczyć. Długowłosy z lekką niepewnością położył dłonie na ruchomej powierzchni. Miał wrażenie, że jak tylko spróbuje wejść na górę, wieżyczka rozleci się.
                Postanowił jednak, że się nie podda. Stanął wyprostowany, zamknął oczy i wziął kilka głębokich oddechów. Zaraz potem, samemu nie wiedząc dlaczego, wybił się wysoko w powietrze i z łatwością wylądował na chybotliwym stosie. Obawiał się, że od razu spadnie, jednak tak się nie stało. Bez problemu balansował na kamieniu, zupełnie jakby stał na ziemi.
- To teraz duszki – powiedział dość pewnym głosem.
- Tylko, że ja nie… - zaczął się jąkać Yoh. Pamiętał swoje marne próby wywołania choć jednego liściastego stworzonka.
- Poradzisz sobie! – zawołał wesoło Hao, stojąc na jednej nodze.
                W przypływie pewności siebie, mały Asakura spróbował skupić się na kilku listkach. Ku swojemu ogromnemu zdumieniu, zobaczył, że zgodnie z jego życzeniem, uniosły się w powietrze w postaci duszków. To było dziwne uczucie, móc kontrolować to paskudztwo zamiast przed nim uciekać.
- No dalej, zaatakuj! – Długowłosy wyrwał przyjaciela z samozachwytu. Ten, szybko się zreflektował i posłał całą gromadkę latających stworzeń prosto w kolegę.
                Hao zrobił to właściwie instynktownie. Widząc zbliżające się duszki, najpierw przykucnął, a gdy już część przeleciała nad jego głową, szybko wybił się w powietrze, by po chwili swobodnie opaść z powrotem na ruszający się kamień. Zaraz potem wykonał jeszcze zręczny unik, sprawiając, że jeden z napastników przeleciał mu dokładnie między rękami, które ułożył w coś w rodzaju pętli. Uniknął ostatnich dwóch przez zręczne wygięcie się w tył, zupełnie jak na filmach z Matrix’em.
                Yoh przyglądał się temu w osłupieniu. Zapewne czegoś takiego spodziewałby się po nim dziadek. A Hao wyglądał tak, jakby niezwykłe akrobacje zupełnie nie sprawiały mu trudności. Ba, wręcz stanowiły dla niego część normalnego życia. Zachowywał się też tak, jakby stał na równym gruncie, a nie na chybotliwej podstawie z kilku ułożonych na sobie kamieni.
- Hej, to całkiem fajne! – Na twarzy długowłosego szatyna pojawił się szeroki uśmiech.  Jednak jego towarzyszowi nie było wcale tak wesoło. Jak to możliwe, że jego przyjaciel, który dotychczas ani razu nie słyszał o szamaństwie, jest w tym tak dobry…?
- J-jak to zrobiłeś? – spytał Yoh, nie zdając sobie sprawy z tego, że powtarza to samo pytanie już czwarty raz, odkąd poznał Hao. Najwidoczniej kolega tak szybko nie przestanie go zaskakiwać.
- Ja… nie wiem – odparł starszy z chłopców, również powtarzając pewien schemat. – Samo tak wyszło…
- Naucz mnie, proszę! – zawołał nagle Asakura, podbiegając do towarzysza, który wciąż stał na wieżyczce z kamieni. W jego oczach malowała się ogromna prośba. Długowłosy, mimo iż naprawdę nie miał pojęcia, jak udało mu się z taką łatwością uniknąć ataku i utrzymać równowagę, nie potrafił odmówić. Zwłaszcza, jak przypomniał sobie twarz kolegi, kiedy ten był karcony przez Yohmei’a.
-  No dobrze, postaram się. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, byś mógł zadowolić dziadka.



- Och, w jaki sposób chcesz męczyć moich synów, Otō-san? – spytał ojca Ichigo Akimori, który usłyszał ostatnie wypowiedziane przez niego zdanie. – Czego od nich wymagasz?
                Na widok taty, bliźniacy uśmiechnęli się radośnie i pobiegli go uściskać. Nieraz wracał on późno z pracy, więc zobaczenie go przed zmrokiem bywało rzadkim zdarzeniem.
- Dziadek niczego od nas nie wymaga – sprostował Daichi ze śmiechem.
- Tak, on tylko opowiada nam bajkę – dodał Daiki.
                Fred, który stał obok pana Sōichirō, przyglądał się kuzynom z uśmiechem. Sam miał dość mało kontaktu z ojcem, który pracował w jednej z większych amerykańskich firm i często wyjeżdżał na delegacje. Dlatego też rozumiał, że bliźniacy chcą wykorzystać każdą chwilę z tatą.
- Jesteś dzisiaj wcześniej, Ichigo – powiedział starszy pan, zwracając się do syna.
- Dwóch klientów przeniosło termin na przyszły tydzień, a Kihara-san zgodził się zająć jednym zamiast mnie – wytłumaczył mężczyzna, tarmosząc synom włosy. Ich pomarańczowe czapeczki leżały obok na trawie. – Dzięki temu mam trochę czasu, który mogę spędzić z chłopcami.
                W oczach ojca widać było prawdziwe szczęście. W powietrzu aż czuło się rodzinne ciepło i miłość, które tak towarzyszyło rodzinie Akimorich.
                Kiedy Ichigo wraz z Daikim i Daichim oddalili się w stronę drzwi wejściowych do domu, pan Sōichirō powiedział cicho z uśmiechem:
- To chyba koniec opowiadania na dzisiaj…
- Ale ja nadal tu jestem! – obruszył się Fred, wywołując u staruszka śmiech.
- Cieszę się, że opowieść ci się podoba, jednak na dzisiaj starczy.
                W tym momencie dało się słyszeć podekscytowane wołanie młodszego z bliźniaków:
- Fred, chodź do nas! Będziemy ćwiczyć z tatą kendo2! – Daichi miał w ręce Men, tradycyjny ochraniacz na głowę.
                Co prawda, Amerykanin wiedział, że jego wujek ćwiczył kiedyś walkę na miecze, jednak sam w życiu tego nie próbował. Widział tylko jak uprawiał on sparing wraz z jego własnym ojcem podczas barbecue w poprzedni weekend. Wciąż nie potrafił powstrzymać uśmiechu na wspomnienie tych dwóch uprzejmych mężczyzn, którzy zamiast zwyczajnych dla nich służbowych garniturów, wyszli do ogrodu w obszernych, czarnych strojach z bambusowymi mieczami w rękach.
- Hej, ziemia do Freda! – Obok brata pojawił się Daiki, który miał już na sobie ciemną bluzę. – Dołączysz do nas, czy masz zamiar tak tu stać?
- What? Och, tak, już idę! – Nastolatek wybudził się z zamyślenia i pobiegł do kuzynów. – Znajdzie się miecz dla mnie?


1 Haya karo waru karo – przysłowie japońskie, „śpiesz się powoli”.

2 Kendo – japońska sztuka walki bambusowym mieczem, wywodząca się z szermierki samurajów. Więcej informacji znajdziecie tutaj^