ZAWIESZENIE

Świat SK nie jest mi już tak bliski jak był kiedyś. Nie mówię, że nic więcej się tu nie pojawi, jednak proszę nie pisać do mnie z prośbą o nowe rozdziały.

niedziela, 23 czerwca 2013

Rozdział II

- Aua! Fred, to nie było miłe! – krzyknął Daiki, wkładając oparzony palec do ust. Koniuszkiem języka wyczuł, że pojawił się na nim bąbel.
- Hey, man! Nie moja wina, ze z ciebie taki galoot! – zaśmiał się jego szesnastoletni kuzyn, wciąż bawiąc się zapaloną zapałką, którą przemieszczał pomiędzy palcami, zupełnie nie przejmując się ogniem, który uczył się ujarzmiać od kilku lat.
                Do rodziny Akimori z wizytą przyjechali krewni, którzy już od dwudziestu lat mieszkali na stałe w Chicago. Ich nastoletni syn, Fred, był niemalże całkiem przesiąknięty amerykańską kulturą. Nie znał też dobrze języka japońskiego, nie wspominając już o piśmie, więc często w swoje wypowiedzi wplatał nieświadomie słówka angielskie.
- Nie jestem żaden galoot! – żachnął się chłopiec, wciąż potrząsając bolącym palcem. Zauważył, że kolor skóry w miejscu poparzenia zaczyna coraz bardziej przypominać czerwone róże, stojące w wazonie obok.
                Jego kuzyn najwyraźniej też to dostrzegł, gdyż zgasił zapałkę w ustach i chwycił młodszego członka rodziny za nadgarstek. Poprowadził go do kuchni i nakazał włożyć dłoń do zimnej wody.
- Na przyszłość, nie baw się ogniem, to się nie poparzysz – pouczył ośmiolatka Fred.
                Daiki mruknął coś niezrozumiale w odpowiedzi. Miał na języku całą wiązankę słów, którymi określiłby wrednego kuzyna (którego, nawiasem mówiąc bardzo lubił, choć nawet sam sobie nie chciał się do tego przyznać), jednak dobre wychowanie wzięło górę nad temperamentem.
                Mimo, że pozornie wyglądało, iż chłopiec nic nie zrobił sobie ze słów brata ciotecznego, tak naprawdę wciąż miał je w głowie. Uznał, że zdanie wypowiedziane przez Freda idealnie pasuje do ostatniej części historii dziadka, którą pan Sōichirō Akimori opowiedział wnukom przed przyjazdem gości…


                Yoh stał na wąskiej ścieżce jeszcze kilka minut, starając się dojrzeć znajomą postać wśród gęstych roślin. Niestety, krzewy różanecznika jak stały, tak stały, nieporuszone nawet najlżejszym podmuchem wiatru. W pewnej chwili dał się słyszeć szelest. Chłopiec z nadzieją spojrzał w tamtą stronę, lecz ujrzał tylko wzbijającego się w powietrze kolorowego ptaszka.
- Hao! Proszę, wróć!  - zawołał, stając na palcach, by zwiększyć pole widzenia.- Ja naprawdę nie chciałem!
                Odpowiedziały mu jednak tylko brzęczące pszczoły oraz skowronki, wyśpiewujące wesoło swoje trele, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tragedii, która urosła w sercu szatyna. Zrezygnowany malec przetarł zaczerwienione oczy, w których zebrały się łzy i, przygarbiony, powlókł się z powrotem na miejsce, gdzie znajdowali się pozostali członkowie jego rodziny.
                Z początku mogło się wydawać, że nikt nie zauważył powrotu chłopca. Babcia Kino siedziała na ławce i mieszała jakąś maść w miseczce, dziadek Yohmei palił fajkę spoglądając na stary zwój, a matka tymczasowo musiała wejść do środka.  Mały Asakura przysiadł na niskiej ławeczce pod ścianą domu i opuścił głowę tak, żeby włoski zasłaniały mu twarz. Po chwili dały się słyszeć kroki na drewnianym tarasie i do ogrodu wyszła Keiko z talerzem parujących ciasteczek. Gdy zobaczyła synka uśmiechnęła się serdecznie i podeszła bliżej.
- Weź sobie kilka, skarbie. Już wystarczająco wystygły – powiedziała zachęcająco. Do noska chłopca dotarł przepyszny aromat czekolady i cynamonu. Jednak szatynowi nie w smak były ciastka. Poczucie winy całkowicie odebrało mu apetyt. Wyrzucał sobie, że przez gadulstwo stracił pierwszą osobę, którą mógł nazwać przyjacielem. Przez kilka nierozważnych słów, zaprzepaścił szansę na posiadanie kogoś bliskiego, kogoś, kto zrozumie, pocieszy. Kogoś, z kim mógłby bawić się i odpoczywać. Śmiać się i płakać.
                Yoh zawsze z całego serca pragnął mieć brata, a kiedy już zdał sobie sprawę, że jego długowłosy kolega widzi duchy, poczuł, że Hao mógłby mu go zastąpić. Mogliby nawet wychowywać się razem… Gdyby tylko trochę poczekał…
- Baka! – szepnął do siebie chłopiec, uderzając piąstkami o kolana.
                Jego matka zdawała się ignorować lub też nie zauważać przygnębienia synka. Wzięła z talerza dwa ciasteczka i położyła je chłopcu na dłoni. Kiedy ten podniósł na nią smutny wzrok, szybko odwróciła głowę w kierunku Yohmei’a i Kino. Ci, skinęli tylko do niej, nie wypowiadając ani słowa. Podczas tej niemej rozmowy, malec miał wrażenie, że ominęło go coś bardzo ważnego.
- Yoh, kochanie, idź się pobawić w ogrodzie. My chcemy porozmawiać – powiedziała matka, gestem pokazując chłopcu jedną z alejek. Szatyn, z początku niechętnie, powlókł się w tamtą stronę, zostawiając nietknięte ciastka na ławce. Niemal natychmiast zajęły się nimi owady i inne, większe stworzonka, jednak nie o tym teraz.
                Kiedy znalazł się już na ścieżce pomiędzy wysokimi krzakami, gdzie gałęzie nad jego głową tworzyły coś w rodzaju sklepienia, usłyszał nieco stłumiony głos dziadka:
- Wiem, co myślisz, ale to po prostu nie-moż-li-we – ostatnie słowo mężczyzna wypowiedział powoli, oddzielając od siebie wszystkie sylaby.
- Ale Otō-san! Skąd Yoh miałby znać JEGO imię!? Przecież nikt nigdy nie wiedział, jak chcieliśmy nazwać…
- Dość! – przerwała córce Kino. – Jeszcze ktoś usłyszy. Porozmawiamy w środku.
                Na tym skończyła się nietypowa rozmowa, którą usłyszał Yoh. Gdyby jego myśli nie zaprzątało teraz odnalezienie Hao, zapewne pobiegłby, aby podsłuchać coś więcej. Z natury był ciekawskim dzieckiem, chociaż dość szybko potrafił się czymś znudzić. Teraz jednak postanowił pójść i poszukać przyjaciela. Ruszył w chyba tylko sobie znanym kierunku, co rusz skręcając w węższe lub szersze alejki. Ogród znał jak własną kieszeń, wiedział, w którym miejscu da się przecisnąć między krzakami, a także, jak trafić do różnych świątyń czy altanek. Oczywiście, były miejsca, do których jeszcze nie dotarł, lecz była to w jego przypadku tylko kwestia czasu. Ale nie o tym teraz.
                Minął odnogę prowadzącą do ogródka Zen, gdzie czasem odpoczywał jego dziadek, i skierował swoje kroki ku jeziorku, które sam kilka miesięcy wcześniej nazwał Daiya, czyli Diament. Kiedy trafił tu pierwszy raz, była wyjątkowo mroźna zima i cały stawik skuty był lodem, który w świetle promieni słonecznych, przedostających się między koronami drzew, lśnił niczym najdroższy klejnot.
                Do celu pozostało mu już tylko kilkanaście metrów. Przez całą drogę towarzyszył mu szum wiatru wśród liści, a także śpiewy niewidocznych ptaków, ukrytych w swoich gniazdach. W pewnej chwili na jego ramieniu przysiadła ważka, znak, że zbliżył się już do wody. Strząsnął ją niedbale, skupiony na wypatrywaniu zaginionego kolegi.
                Nagle, usłyszał plusk, jakby ktoś wrzucił kamień do wody. Zaciekawiony, przyspieszył, by prędzej dotrzeć do jeziorka. Gdy już dotarł nad Daiya, nie zauważył nic szczególnego, poza rozchodzącymi się po wodzie kręgami. Jak zwykle, część tafli porastały drobnolistne roślinki wodne, a przy brzegu swoje fioletowe płatki dumnie prezentowały irysy. Słońce docierało tu w postaci setek drobnych plamek, łączących się w skomplikowany wzór, którego głównym autorem były drzewa rosnące wokoło. Jedynie sam środek stawiku był oświetlony w całości, tak jakby natura przygotowała to miejsce na wodnej scenie dla piosenkarza lub aktora.
                Przez jedną z węższych zatoczek stawiku, prowadził uroczy, drewniany mostek, pomalowany na ceglastoczerwony kolor. Yoh wszedł na niego i spojrzał na swoje rozmyte odbicie w tafli wody. Chłopiec, którego tam zobaczył miał krótkie, brązowe włosy, rozrzucone w całkowitym nieładzie. Nosił sportowy, czerwono-pomarańczowy strój oraz zwykłe, ciemne sandały. Patrzył na niego smutnym wzrokiem, niczym zwierzątko w schronisku, błagające o czyjeś zainteresowanie.
                Yoh z lekkim zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że gdy fale rozmywały odbicie, jego włosy wydawały się dłuższe… Gdyby jeszcze tylko miał na sobie inny strój, wyglądałby właściwie jak…
- Hao… - szepnął i poczuł, że do oczu napływają mu łzy. Przetarł je szybko ręką, po czym ponownie spojrzał do stworzonego przez naturę lustra.
                Coś jednak mu nie pasowało. Ponownie usłyszał plusk kamyka wrzucanego do jeziorka. Wizerunek na wodzie, który powinien stawać się coraz wyraźniejszy, znów się poruszył i zafalował.
                Chłopiec podniósł głowę i spojrzał dokładnie na drugą stronę stawu. Przejechał wzrokiem wzdłuż linii brzegu, jednak nie widział… Jest! Coś ukrywało się w krzakach. Yoh byłby gotów postawić wszystkie swoje zabawki na to, że pośród liści zobaczył szarobeżowy materiał, z którego uszyty był strój jego kolegi.

- Hao! Zaczekaj na mnie! – zawołał i puścił się biegiem w stronę przyjaciela. Okrążył jeziorko, o mały włos do niego nie wpadając, kiedy osunął się brzeg. Widział wyraźnie ruchy gałęzi, więc nietrudno było rozpoznać, którędy biegł jego towarzysz.
                Z początku obaj mieli całkiem sporą prędkość i nie przejmowali się obecnością kolczastych krzewów czy roślin, których liście mogły poparzyć. Nie zauważyli nawet, że przypadkiem potrącili gniazdo os, które nie były z tego powodu nazbyt szczęśliwe.  Po kilku minutach pościgu obaj byli już bardzo zmęczeni, a ich prędkość zmniejszyła się do minimalnej. W ostatnim momencie Yoh zauważył, że uciekinier zaraz się zatrzyma i ostatkiem sił skoczył Hao na plecy.
                Dwaj chłopcy poturlali się wzdłuż ścieżki, aż zatrzymali się na jakimś kamiennym słupie, pokrytym tajemniczymi rysunkami i znakami. Przez dłuższą chwilę próbowali się wyplątać, bo w wyniku uderzenia, nogi młodszego z kolegów dziwnym trafem znalazły się na głowie starszego, zaś zamek błyskawiczny jego kamizelki zahaczył o materiał rękawa długowłosego. Kiedy w końcu im się to udało, położyli się obaj na trawie, pojękując i rozcierając bolące miejsca.
- Dlaczego zniknąłeś…? – spytał nieśmiało Yoh, podnosząc się do pozycji siedzącej. Z początku, jego towarzysz milczał. Leżał tylko z głową podpartą na rękach i wyglądał, jakby nad czymś głęboko myślał. Mieszkaniec rezydencji miał wrażenie, że jego pytanie dotarło do kolegi dopiero po chwili.
- Oszukałeś mnie – powiedział oskarżycielsko Hao i spojrzał na Asakurę wzrokiem pełnym wyrzutu. Jego słowa zabolały bardziej niż gdyby krzyczał. To opanowanie w jego głosie było tak… przerażające. – Obiecałeś, że nikomu o mnie nie powiesz, a zrobiłeś to. – W tym momencie wstał i odwrócił się tyłem, by kolega nie zobaczył łez w jego oczach.  – A ja ci ufałem…
- Hao, ja…
- Nic nie mów!  - krzyknął i odwrócił się, celując palcem wprost w domownika, któremu nagle zrobiło się gorąco. – Już cię nie lubię – dodał jeszcze, po czym w sposób charakterystyczny dla wszystkich dzieci, ponownie się odwrócił i skrzyżował ręce na piersi. Jego gest mówił wyraźnie „Foch!”.
                Yoh poczuł, że zaraz się rozpłacze. Jak mógł być taki głupi i się wygadać? Ze złości zaczął uderzać piąstkami w kamienny słup, na którym wcześniej się zatrzymali.
- Czemu?! To nie fair! Ja tak nie chcę! – wołał zdenerwowany, jednak Hao nadal stał bez najmniejszego poruszenia.
                Nagle, młodszy z chłopców poczuł, jak jeden z kamieni, w które uderzał, ozdobiony wizerunkiem ogrodnika, zaczął się dziwnie przesuwać. Zaraz potem dał się słyszeć przerażający jęk, którego nie usłyszelibyście nawet w najstraszniejszych horrorach. Zdawał się wydobywać z wnętrza kolumny. Obaj malcy poczuli, że jeżą im się włoski na karku, a ręce pokrywają się gęsią skórką. Odruchowo, Yoh zrobił krok w tył.
- C-co t-to było…? – spytał Hao, odwracając się. W mgnieniu oka z jego twarzy zniknęła złość na kolegę, ustępując miejsca przerażeniu. Również cofnął się, spoglądając jak z nowopowstałej dziury w kamiennym słupie zaczyna się wydostawać rdzawy dym, który formuje się w jakiś kształt.
                Strach zupełnie sparaliżował chłopców, którzy stali teraz i z szeroko otwartymi oczami obserwowali postać przed nimi. Z oparów powstał bowiem duch mężczyzny w prostym chłopskim stroju. Na głowie miał typowy słomkowy kapelusz w kształcie stożka, który nosili (i noszą nadal) zbieracze ryżu, a w dłoni wiązkę tej właśnie rośliny. Z początku wyglądał całkiem przyjacielsko, gdy nagle…
- Ty! To wszystko twoja wina! – wrzasnął na cały głos, aż malcy poczuli powiew na twarzy. Mężczyzna wskazał palcem na Yoh. Chłopiec, pomimo początkowego strachu uznał, że to już lekka przesada. Czy nawet duchy w ich posiadłości musiały przejść na stronę Hao?! On mógł go oskarżać za niedotrzymanie słowa, ale to był sprawa między nimi i żadne inne istoty, żywe lub nie, nie powinny się w to mieszać!
- Ale ja już… - zaczął obrażony, lecz duch nie dał mu dojść do słowa.
- Ty jesteś potomkiem Hiroki’ego Asakury, który zamknął mnie tu trzysta lat temu! Zapłacisz za jego zbrodnię!
- Ale ja nic nie rozumiem… Przecież ja… - zaczął chłopiec, lecz w tym momencie duch skoczył w jego stronę, trzymając wiązkę ryżu niczym bat.
                Szatyn zdołał odskoczyć w ostatniej chwili. Mężczyzna odwrócił się szybko i ponowił atak.  Tym razem chłopcy nie mieli zamiaru stać bezczynnie. Puścili się biegiem w jedną z dróżek: Yoh przodem, Hao tuż za nim. Non stop zmieniali kierunek, chcąc zgubić przeciwnika, jednak ten zbliżał się z każdym krokiem.
                Mały mieszkaniec rezydencji w pewnym momencie skoczył prosto w krzaki. Jego kolega ruszył za nim. Znaleźli się w czymś w rodzaju groty wewnątrz krzewu. Sklepienie tworzyły tu splecione ze sobą gałęzie, a ściany – girlandy zwisającego bluszczu. Chłopcy wycofali się aż pod przeciwległą ścianę, wiedząc, że prędzej czy później, duch zorientuje się, gdzie są. Nieświadomie, krótkowłosy zbliżył się do przyjaciela i chwycił go za rękę.
                W tym momencie pojawił się duch.
- Ha! Wreszcie cię mam! Już mi nie uciekniesz! Zaraz opętam twoje ciało i odzyskam życie, które mi odebrano!
                Hao, sam nie wiedząc dlaczego, wysunął się nieco do przodu, chcąc zasłonić wystraszonego przyjaciela własnym ciałem.
- Och, chcesz mu pomóc? – zaśmiał się zbieracz ryżu. – W porządku, w takim razie opętam ciebie!
                I w tej chwili duch wybił się i skoczył prosto na stojącego bliżej chłopca. Długowłosy odruchowo skulił się i zamknął oczy. Nadal jednak nie puszczał dłoni Yoh. Przeciwnie – ścisnął ją jeszcze mocniej.
                Mężczyzna znajdował się już zaledwie dwadzieścia centymetrów od swojej ofiary, gdy nagle cały stanął w szkarłatnych płomieniach. Dał się słyszeć przerażający krzyk ducha, który zaczął się szamotać i rozpływać w powietrzu, trawiony przez śmiercionośny ogień. W powietrzu dał się wyczuć swąd spalenizny.
                Malcy aż podskoczyli i szybko uciekli na drugą stronę roślinnej „groty”. Ze strachem połączonym z zafascynowaniem spoglądali na znikającego zbieracza ryżu, który wił się w powietrzu w okrutnej agonii. Z pewnością uznacie, że coś takiego nie nadaje się dla dzieci i z pewnością mielibyście rację, jednak pamiętajmy, że był to duch, a więc zarówno on jak i płomienie nie były aż tak wyraźne, by dojrzeć wszystkie nieprzyjemne szczegóły.        
                Wtem, wszystko ustało. Płomienie zniknęły wraz ze swoją ofiarą, nie pozostawiając nawet wypalonego kręgu w trawie. Tak jakby nic się nie stało i wydarzenia ostatnich minut były tylko przewidzeniem.
- C-co się stało…? – wyjąkał Yoh. – Jak to zrobiłeś?
- Ja? – spytał zdumiony Hao. – Ja przecież nic nie…
- Ale ja widziałem jak…! – mieszkaniec rezydencji nie dał mu dojść do słowa.
- Nieważne – przerwał mu długowłosy, a jego głos znów był lodowaty, jak wtedy, gdy oskarżył Yoh, iż go oszukał.
- Hao.. Ty… Ty mnie obroniłeś, chciałeś się poświęcić, mimo, że nie dotrzymałem słowa… Arigatou… I gomennasai…
                Jego kolega nic nie odpowiedział. Stał tak przez chwilę i tylko patrzył przed siebie, jednak wrogość w jego oczach złagodniała. W pewnym momencie uniósł nieco rękę, jakby chciał ją podać koledze na zgodę. Do tego jednak nie doszło, gdyż nagle, na jego otwartej dłoni pojawił się ogień, identyczny jak ten, który spalił ducha.
                Obaj chłopcy krzyknęli jednocześnie. Uciekinier odskoczył do tyłu, próbując go strząsnąć. O dziwo, udało mu się to, a płomyk rozpłynął się w powietrzu. Malcy nie mogli w to uwierzyć.
- Oparzyłeś się? – spytał Yoh.
- Właściwie… To nie, nic nie czuję… - Hao sam nie rozumiał, jak było to możliwe.
- A jednak! Ten ogień to była twoja sprawka! – wykrzyknął młodszy chłopiec. – Powiedz, jak to zrobiłeś?
- Naprawdę nie wiem… Samo tak…
- No dobra, nieważne – odparł młodszy z kolegów i machnął ręką. Prędzej czy później i tak się dowie. – To jak…? Wybaczysz mi…? – spytał z minką smutnego psiaka.
- Jasne – Na twarzy długowłosego pojawił się lekki uśmiech. – Ale proszę, nie mów o mnie nikomu…
- Jak chcesz – odparł Asakura, jednak jego radość nieco zmalała.
                Przez chwilę szatyni stali tylko, spoglądając to na siebie, to na ściany prowizorycznej jaskini, nie wiedząc, co robić dalej. Zwłaszcza Yoh miał dziwne przeczucie, że coś tu jest nie tak. Niby się pogodzili, ale jakoś… Czegoś mu brakowało.
                Zwykle, kiedy przepraszał za coś mamę, to ta go przytulała… Wtedy chłopczyk już wiedział, że wszystko jest w porządku i matka mu wybaczyła.
                Podszedł więc do przyjaciela z uśmiechem i wyciągnął ramiona, by go objąć. Ten jednak, widząc gest towarzysza, cofnął się ze strachem.
- C-co chcesz zrobić? – spytał.
- No… - zaczął Asakura, zmieszany. – Chciałem cię przytulić…
- To znaczy? – Hao ni nie rozumiał. Do tej pory nikt nigdy nie okazywał mu takiej czułości. Szczerze powiedziawszy, uciekinier z domu dziecka w ogóle jej nie doświadczył.
- Pokażę ci, tylko się nie bój – zaśmiał się Yoh i podszedł bliżej. Następnie wyciągnął rączki i objął przyjaciela, mocno go do siebie przyciągając.
                Z początku, długowłosy nie był zbyt pewny i tylko biernie spoglądał na kolegę. Dopiero po chwili nieśmiało odwzajemnił uścisk i oparł głowę na ramieniu towarzysza.
                Pierwszy raz w życiu poczuł prawdziwe ciepło i uczucie. Zdał sobie sprawę, że rzeczywiście może zaufać Yoh, a ten go już więcej nie oszuka.
                Mijały minuty, lecz żaden z chłopców, a w szczególności starszy, nie chciał przerywać uścisku. Hao zachowywał się tak, jakby w tej jednej chwili chciał nadrobić pięć lat bez miłości i rodzinnego ciepła. Nawet, jeśli prosił by kolega nikomu o nim nie mówił, teraz już wiedział, że i tak pozostanie tu na zawsze. Nieważne gdzie, ważne by Yoh był razem z nim.



                W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi i dziadek przerwał swoją opowieść.
- Och, widzę, że przybyli już nasi goście – powiedział z uśmiechem i gestem nakazał Daichi’emu zejść ze swoich kolan.
- Co z tego? Opowiadaj dalej, ojii-san! – zawołał Daiki. – Wiesz przecież, że Fred i tak… - Nie dokończył, bo w tej chwili ktoś podniósł go wysoko w górę i podrzucił w powietrze.
- Hello, kuzynku! Co u ciebie? – spytał Fred, śmiejąc się głośno, ku zdenerwowaniu małego Japończyka.
- Puszczaj mnie, ty…!
                Nikt jednak nie usłyszał określenia, którym chłopiec obdarzył swojego brata ciotecznego, gdyż zostało ono zagłuszone przez głośny śmiech całej rodziny.


EDIT: Jak coś, to ewentualne błędy poprawię we wtorek po południu :)