Pomimo, że urocza prezenterka pogody z uśmiechem zapowiadała
słoneczne, bezwietrzne popołudnie, realia okazały się być zupełnie inne. Tuż po
godzinie dwunastej, niebo zasnuły ciemne chmury, zwiastujące rychłą ulewę.
Ciężkie, duże krople zaczęły spadać na ziemię zaledwie kilka minut później.
Ptaki, wiewiórki i inne sucholubne stworzenia pochowały się do swoich gniazd i
norek, uważając, by nie zmoczyć piórek lub delikatnego futerka. Ucichły
wszystkie naturalne odgłosy poza tymi, wydawanymi przez wiatr i ulewę.
Ulice, przed
chwilą jeszcze pełne ludzi, nagle opustoszały i tylko co jakiś czas można było
zobaczyć pojedyncze osoby, biegnące gdzieś pod prowizorycznym „parasolem”, którego
rolę pełniła na przykład teczka lub reklamówka. Ci nieszczęśnicy, raz po raz
byli opryskiwani przez przejeżdżające samochody. Jedynymi osobami, które
cieszyły się z tak rychłej zmiany pogody, byli chyba tylko sprzedawcy, których
sklepy nagle wypełniły się klientami, uciekającymi przed deszczem.
Uczniowie Szkoły Podstawowej
Kunidomi w Izumo, ze strachem spoglądali na krajobraz za oknem. Część z nich,
która wracała do domu pieszo, a nie wzięła ze sobą peleryny lub parasola, w
duchu modliła się o poprawę pogody. Niestety, na to się nie zapowiadało. Deszcz
padał i padał, uderzając o szyby w oknach i tworząc na ziemi rozległe kałuże.
Pani Nakashima
kończyła właśnie lekcję ze swoimi trzecioklasistami, dopowiadając ostatnie
zdania wykładu o fotosyntezie. Ledwo zdążyła zadać zadanie domowe, kiedy
zadzwonił dzwonek, zwiastujący koniec zajęć. Dziewięciolatkowie wylecieli z klasy
jak z procy, pozostawiając nauczycielkę w lekkim szoku. Kobieta nigdy nie
rozumiała, jak te dzieci, którym wypakowanie książek zawsze zajmowało co
najmniej pięć minut, potrafiły schować podręczniki i zniknąć w przeciągu kilku
sekund.
Wychowawczyni
westchnęła cicho, omiatając wzrokiem pustą salę. Ktoś, kto w tej chwili
zajrzałby do środka, w życiu by nie przypuszczał, że zaledwie moment wcześniej,
klasa wypełniona była uczniami. Zapewne,
większość z Was ma teraz przed oczami typową polską podstawówkę oraz byle jak pozasuwane krzesła, krzywo ułożone
ławki i pełno śmieci na stolikach i podłodze. To jednak nie była pierwsza
lepsza szkółka, a jedna z najlepszych publicznych podstawówek w Prefekturze
Shimane. Dbano tam bardzo o dyscyplinę już od najmłodszych lat. Z tego powodu,
niektóre zachowania po prostu wchodziły uczniom w krew i takie czynności jak,
ot choćby, zasuwanie krzeseł, były wykonywane automatycznie.
Zaskoczona
kobieta zdała sobie sprawę, że nie jest sama. W rogu klasy, pod oknem, stali
bliźniacy Akimori, dwójka bardzo zdolnych i sympatycznych chłopców.
Wychowawczyni bardzo ich lubiła. Daiki i Daichi zawsze byli uśmiechnięci i,
chociaż, jak to chłopcy, lubili psocić, potrafili każdemu poprawić humor.
Nauczycielka miała też bardzo dobre relacje z ich rodziną i uważała jej członków
za bardzo dobrych i uczynnych ludzi. Ceniła, że zawsze byli gotowi pomóc w
razie potrzeby. Zwłaszcza z mamą
bliźniaków znała się i przyjaźniła właściwie od dzieciństwa. Zanim jeszcze
Megumi (gdyż tak miała na imię matka chłopców) wyjechała na studia, dziewczęta
mieszkały przy tej samej ulicy i każdego dnia chodziły razem do szkoły. Pani Nakashima wiedziała, że bracia zawsze
wracali pieszo do domu, oddalonego od szkoły o niecałe trzy kilometry. Po ich
minach wnioskowała, że nie byli przygotowani na deszcz.
Chciała
zaproponować im podwózkę, zwłaszcza, że i tak jechała w tym samym kierunku,
kiedy młodszy z braci nagle zawołał:
- Daiki! Patrz, to dziadek! – Mały brunet uśmiechnął się radośnie,
wskazując palcem na niepozorną postać z dużym, brązowym parasolem.
- On naprawdę myśli o wszystkim… - przytaknął mu brat, któremu od razu
poprawił się humor.
Obaj chłopcy
chwycili swoje plecaki i szybko wybiegli z klasy. Po kilku sekundach wrócił
jednak Daichi i z lekko zawstydzonym wyrazem twarzy skłonił się nauczycielce.
- Shitsurei shimasu, Nakashima-sensei!
- Ja mata, Daichi – odparła kobieta z uśmiechem.
- Cześć Hao! – zawołał chłopczyk za płotem, przywołując na twarz
szeroki uśmiech. – Fajnie cię poznać!
Długowłosy nie
odpowiedział. Opuścił głowę i splótł ręce za plecami. Z rany na policzku
spłynęła stróżka krwi. Odruchowo, chłopiec starł ją palcem z twarzy,
pozostawiając w jej miejscu brudną smugę. Był jeszcze za mały i nikt nie
powiedział mu, że przez coś takiego może dojść do zakażenia. Jednak, w
przeciwieństwie do niego, mieszkaniec rezydencji był wychowywany przez
kompetentne w tej kwestii osoby i wiedział co nieco o ranach i zadrapaniach.
Sam niejednokrotnie musiał korzystać z pierwszej pomocy z powodu swojej dość
energicznej natury, która wiele już razy wpakowała go w niezłe tarapaty.
Przez krótką
chwilę Yoh przyglądał się skaleczonemu towarzyszowi, po czym zaproponował:
- Jeśli chcesz, to moja mama mogłaby cię opatrzyć. Jest w tym bardzo
dobra. Albo babcia! Ona to już w ogóle się na tym zna! Używa takich dziwnych
kremów i płynów. Ma w swoim pokoju mnóstwo książek o roślinach i ziół, z
których robi lekarstwa. Niektóre pachną całkiem ładnie, jak kwiatki, ale
większość strasznie śmierdzi… No i są zimne! Najgorsze jest to, że czasami
bardzo szczypie. No i czasem trzeba się smarować kilka razy dziennie… Pamiętam jak kilka tygodni temu, kiedy..
Hao przysłuchiwał
się temu potokowi słów z szeroko otwartymi oczami ze strachu.Opowieści o
śmierdzących, szczypiących mazidłach wcale mu się nie podobały. Już widział w
duchu babcię – pomarszczoną wiedźmę z wielką księgą zaklęć, kotłem pełnym
gotującego się, zielonego płynu oraz słoikami pełnymi nóżek pająków, gałek
ocznych i Bóg wie czego jeszcze – która odprawia nad nim jakieś czary. Historię
o złej czarownicy opowiedział mu kiedyś duch nastoletniego chłopaka, który krył
się w wielkim kufrze na strychu domu dziecka. Przysięgał on, że zginął ponieważ
porwała go stara wiedźma i zamknęła w klatce, karmiąc tylko ogonami szczurów.
Długowłosy długo nie mógł zasnąć po tym spotkaniu. Teraz mniej więcej tak
wyobrażał sobie starszą panią i wcale nie uśmiechało mu się to spotkanie.
Tymczasem Yoh
opowiadał dalej, nie widząc przerażenia na twarzy kolegi:
- …wtedy to miałem rękę przewiązaną taką chustką przez dużo czasu.
Strasznie to śmierdziało, no i bolało. Nawet bardzo bolało! Ale babcia
powiedziała, że musi boleć. Na szczęście przestało po kilku dniach. Tylko
duszki się ze mnie śmiały i mi dokuczały, a ja nie mogłem ich złapać, bo miałem
wolną tylko jedną rękę… Jak ja tych duszków nie lubię! Ostatnio…
Przestraszony Hao
nagle zdał sobie sprawę ze znaczenia słów kolegi. Nie czekając, aż rozmówca
skończy, spytał:
- Duszki…?
Mieszkaniec
rezydencji nagle ucichł i, lekko speszony, odwrócił wzrok. Wyglądał tak, jakby
obawiał się, że powiedział za dużo. Przez krótszą chwilę ranny chłopiec miał
nawet wrażenie, że jego nowy znajomy się rozpłacze, gdyż jego oczy zaszkliły
się. Podszedł nieco bliżej i oparł rękę o pręt. Tymczasem krótkowłosy odezwał
się:
- Przepraszam… Ty ich nie widzisz, tak? Nikt, kogo znam, może poza
rodzicami i dziadkami, ich nie widzi… Pewnie uważasz mnie teraz za dziwaka?
Będziesz się ze mnie śmiał i mówił, że jestem głupi…? Jak wszyscy…
- Ale ja je widzę, Yoh!
Zaskoczony
chłopczyk uniósł główkę i spojrzał prostu w oczy Hao. Było w nich widać rosnącą
nadzieję i radość. Sam czuł się dokładnie tak samo. Wiedział jedno – jego
długowłosy towarzysz na pewno nie kłamał.
Po krótkiej
chwili obaj pięciolatkowie zdali sobie sprawę, że nareszcie odnaleźli kogoś,
kto ich rozumie. Kogoś, kto widzi duchy, rozmawia i zawiera z nimi przyjaźnie.
Kogoś, kto również był całe życie wyśmiewany i poniżany z powodu swojej
odmienności, która tak naprawdę była wspaniałym darem. Kogoś takiego samego…
Krótko mówiąc – przyjaciela.
- Jesteś szamanem…? – spytał prawie szeptem krótkowłosy. Na jego
twarzyczce pojawił się lekki uśmiech.
- Czym jestem…? – zdziwił się jego rozmówca. Nigdy wcześniej nie
spotkał się z takim określeniem.
Yoh otworzył już
usta, by wytłumaczyć, o co chodzi, kiedy zobaczył, że jego nowy towarzysz znów
przeciera ranę na policzku. Uznał, że na opowiadanie o szamaństwie znajdą czas
później, a babcia już nie raz wspominała mu, że rany należy opatrywać jak
najszybciej. Jako wyjątkowo ruchliwe dziecko, malec miał w tym zakresie spore
doświadczenie.
- Wiesz… Potem ci wszystko powiem, a teraz chodź za mną. – Mały
mieszkaniec rezydencji zaczął iść wzdłuż ogrodzenia, co jakiś czas
przedzierając się przez gęste krzaki.
Po krótkim
wahaniu, Hao ruszył za nim. Niekiedy musiał oddalać się trochę od płotu, gdyż
przejście zarosły całkiem bujne rośliny o kłujących gałęziach. Po drodze
natknął się też na grupkę wiewiórek japońskich, które wesoło baraszkowały w
trawie, nie przejmując się ani trochę obecnością dwojga małych ludzi.
Przeszli tak
mniej więcej sto metrów, aż dotarli do niewielkiej, zarośniętej mchem bramki. Połowa
prętów zdążyła się już pokryć rdzą, a część została zupełnie wyłamana. Dookoła
klamki wiły się pędy bluszczu japońskiego o charakterystycznych, strzałkowatych
liściach. Na murku, do którego przymocowana była furtka, od strony ogrodu,
znajdował się hak, na którym zawieszono duży, mosiężny klucz. Ten, podobnie jak
pozostałe przedmioty, był już porządnie nadgryziony zębem czasu.
Yoh wspiął się
wysoko na palce, aby go dosięgnąć. Niestety, nieco ponad metr wzrostu nie
wystarczył i chłopiec zaledwie musnął klucz opuszkami palców. Po raz kolejny w
ciągu krótkiego życia chłopca, odezwał się w nim kompleks związany z niskim
wzrostem. Zdenerwowany, potarł dłonią brodę, gorączkowo nad czymś myśląc.
- Kurczak! – zawołał głośno, przypadkiem płosząc kilka skowronków,
które ucinały sobie drzemkę wśród gałęzi różanecznika. Ptaszki wzniosły się w
powietrze, przypadkiem zrzucając na głowy chłopców całkiem sporo świeżych liści
o eliptycznym kształcie.
Hao nie wiedział,
co ma zrobić. Było mu szkoda towarzysza, chociaż zarazem trochę się cieszył,
gdyż wcale nie uśmiechała mu się perspektywa spotkania z babcią.
- Już wiem! – wykrzyknął radośnie krótkowłosy i aż podskoczył z
radości. – Dziadek zaczął mnie tego uczyć jakiś czas temu… Co prawda, jak na
razie to za bardzo mi nie szło, bo mi się nie chciało ćwiczyć, ale może teraz
się uda…
Mieszkaniec domu
stanął w miarę szeroko na lekko ugiętych nogach. Zamknął oczy i skupił się na
czymś. Najpierw wyciągnął proste ręce przed siebie, później złączył dłonie i
przyciągnął je do klatki piersiowej. Następnie uniósł się jak najwyżej potrafił
bez odrywania pięt od ziemi. Zastygł w tej pozycji na kilkanaście sekund.
Uciekinier z domu
dziecka przyglądał się tym ruchom z zainteresowaniem. Nieświadomie, zaczął je
nawet niedbale naśladować.
- Udało się…? – spytał cichutko Yoh, otwierając jedno oko.
- A co miało się udać?
- No ten liść! – zawołał niezadowolony chłopiec, rezygnując z
poprzedniej pozycji. – Miał się wznieść w powietrze jako duszek!
Długowłosy
wreszcie zrozumiał. Przypomniał sobie latające liście, którymi bawił się
wcześniej jego kolega. Nie wyobrażał sobie, jak można by unieść je w powietrze
bez pomocy rąk. To wydawało się tak nierealne… Jak czary…
Tymczasem jego
kolega spróbował raz jeszcze. I jeszcze raz… I jeszcze… I jeszcze raz… Na jego
czole pojawiły się kropelki potu.
- No działaj! Działaj!!! – krzyknął maluch, czerwony na twarzy z
wysiłku.
- A czy ja mógłbym spróbować? – spytał nieśmiało Hao, zbliżając się
bardziej do furtki.
Yoh spojrzał na
niego zaskoczony. Po jego zachowaniu było widać, że nie wie, co odpowiedzieć.
- No nie wiem… Nigdy tego nie robiłeś… Możesz spróbować, ale
prawdopodobnie ci nie wyjdzie. Dziadek mnie tego uczy już od dłuższego czasu i
nawet mi zbytnio to nie wychodzi. Mówił, że mam za mało forykuku, czy jakoś
tak… Ale jak chcesz, to spróbuj. Tylko przez cały czas musisz myśleć o tym, że
chcesz obudzić duszka drzemiącego w liściu. Moja mama ułożyła nawet o tym
wierszyk! Czekaj… Jak to było… „Kiedy duszka chcesz obudzić, musisz bardzo się
natrudzić. Myśl o liściach, skupiaj się…” i jakoś tam dalej…
Hao uśmiechnął
się do kolegi i wziął kilka głębokich oddechów. Zamknął oczy, uprzednio
wybierając sobie jeden z elipsowatych liści azalii za cel. Rozstawił szerzej
nogi i ugiął lekko kolana, tak, jak zaobserwował to wcześniej u Yoh. Następnie
powoli wyprostował ręce, mniej więcej na wysokości swojej szyi. Później, splótł
palce i przyciągnął dłonie do siebie. Pod nosem mruczał cały czas:
- Obudź się duszku… Obudź się duszku…
Nagle usłyszał
stłumiony okrzyk Yoh. Otworzył oczy, wciąż pozostając w tej samej pozycji. Przez
chwilę sam nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył.
- J-jak to zrobiłeś? – spytał mieszkaniec rezydencji, spoglądając z
zachwytem na kilkanaście unoszących się nad nimi duszków, które zaledwie moment
wcześniej były tylko niewielkim stosikiem liści.
- Ja… Nie wiem… - Długowłosy wydawał się równie zaskoczony. – Mówiłeś
o tym fury…czymśtam i tak pomyślałem o nim.. Starałem się użyć jakiejś
wewnętrznej mocy i.. tak samo wyszło…
Towarzysz wciąż
patrzył na niego z ogromnym podziwem. Jemu samemu nigdy nie udało się obudzić
na raz więcej niż jednego duszka, a i z tym miał zwykle całkiem spore problemy.
Często zdarzało się, że wywoływane przez niego stworzonka były prawie
niewidoczne lub też znikały po zaledwie kilku sekundach. Te, które widział
przed sobą, wyglądały tak samo jak wywoływane przez jego dziadka.
- Co mam teraz zrobić? – spytał Hao, nadal trzymając splecione dłonie
przy klatce piersiowej.
- Noo… Nie wiem, może spróbuj powiedzieć, żeby przyniosły klucz…
Powinno zadziałać… Chyba… - Yoh tak naprawdę nie wiedział, co robić dalej. Jak
dotąd nie uczył się kontrolowania shikigami.
Hao, z trochę
głupią miną patrzył na latające wokoło stworzonka. Te odwzajemniały spojrzenie,
co jakiś czas podlatując bliżej i bawiąc się długimi włosami chłopca. Jednak,
kiedy mieszkaniec domu chciał je dotknąć, poleciały tylko wyżej i pokazały mu
język.
- Yyyy… Duszki, cz-czy mogłybyście zd-djąć z haka tamten k-klucz? –
poprosił nieśmiało uciekinier.
Latające
stworzonka zdawały się zupełnie go nie słyszeć. Coraz bardziej pewne siebie,
zaczęły latać to tu, to tam, siadając na gałęziach lub dokuczając biednym,
drobnym zwierzątkom. Kilka nawet złapało wielobarwnego motyla i teraz próbowało
urwać mu skrzydełka. Tego było dla Hao za wiele. „Jakie one wredne!” – pomyślał
chłopiec. „Powinny natychmiast zostawić tego motyla i robić to, co mówię!
Puśćcie motylka i weźcie klucz!”.
Ku jego
zdumieniu, duszki nagle zastygły w powietrzu, po czym posłusznie poleciały po
rzeczony przedmiot. Zdjęły go ostrożnie, po czym położyły pod nogami Yoh. Zaraz po wykonaniu
zadania rozpłynęły się w powietrzu, a na ziemię opadło tylko kilkanaście
zielonych listków.
- Mają spóźnioną reakcję, czy coś…? – zdziwił się młodszy z
przyjaciół. Nie wiedział, że stworzonka te zaczęły wykonywać rozkazy, kiedy Hao
stanowczo wypowiedział je w myślach.
Nie zastanawiając
się jednak dłużej nad problemem, chłopiec podniósł ciężki klucz i włożył go do
zamka. Z początku zardzewiałe elementy nie chciały współpracować, jednak po
krótkim mocowaniu się z klamką, coś kliknęło i furtka otworzyła się.
- Chodź! – zawołał Yoh i chwycił Hao za rękę. Pociągnął go, jakąś
sobie tylko znaną ścieżką, aż znaleźli się na wybrukowanej dróżce, która
prowadziła na bardziej odsłonięty teren, gdzie zapewne czekali jego dziadek i
matka. Po świetle na końcu roślinnego tunelu, dało się wywnioskować, że zaraz
wybiegną na placyk.
Nagle, Hao
zatrzymał się, o mało co nie wywracając biegnącego kolegi. Ten, pociągnął go za
rękę, lecz długowłosy stał niczym słup soli i najwyraźniej nie miał zamiaru
ruszyć się z miejsca.
- Ej, co jest? – spytał mieszkaniec rezydencji, lekko przechylając
głowę na bok.
- No… Ja nie chcę tam iść… - powiedział Hao tak cicho, że Yoh z trudem
mógł rozróżnić słowa.
- Czemu? – zdziwił się młodszy z chłopców.
- Po prostu nie… Jeszcze nie teraz…
Mieszkaniec
rezydencji wciąż nie rozumiał. Nie wiedział, że Hao pierwszy raz w życiu
znalazł kogoś, komu mógł zaufać. Nie zdawał sobie też sprawy, że jego nowy
przyjaciel po prostu bał się ludzi, którzy zawsze szydzili z niego, a czasem
nawet używali przemocy. Do wyśmiewania i odrzucenia przez rówieśników już
przywykł, jednak dorośli zawsze wywoływali w nim strach. Niezależnie, czy byli
to wielcy mężczyźni o wytatuowanych ramionach, czy drobne, uśmiechnięte
blondyneczki.
- Och… Jak chcesz… To w takim razie poczekaj tutaj. Ja skoczę po maść
od babci. Wiem gdzie leży, bo aż zbyt często muszę jej używać…
Miał już się
odwrócić i pobiec, kiedy zatrzymała go dłoń Hao, zaciśnięta na jego własnym
nadgarstku.
- Tylko proszę… Obiecaj, że nikomu o mnie nie powiesz.
- Ale…
- Obiecaj! – W oczach długowłosego pojawiły się łzy. Uścisk stał się
też mocniejszy, a paznokcie uciekiniera wbiły się nieco w skórę Yoh.
- W porządku…
Chłopiec o
krótszych włosach uwolnił rękę i pobiegł w stronę swojej mamy, która zaczynała
się już trochę o niego niepokoić. Nie wiedział jednak, że po kilku sekundach
podążył za nim jego nowy kolega, zatrzymując się wśród gęstych krzaków.
- Widzisz, Keiko – powiedział starszy pan, kiedy jego wnuk wybiegł
spomiędzy drzew. – Nie było sensu się martwić.
- Jak zwykle masz rację, ojcze – odparła wysoka brunetka, która
trzymała w ręce tackę z parującymi ciasteczkami. – Gdzieś się tak długo podziewał, Yoh? Przez chwilę
myślałam, że znowu naraziłeś się któremuś z naszych przodków…
- Oj, kaa-chan… To było tylko raz…
- Dwanaście razy – poprawiła malca jakaś starsza kobieta, która
właśnie wyszła z rezydencji.
Yoh wyraźnie się
zmieszał. Podrapał się po tylnej części głowy z zakłopotanym uśmiechem, który
zniknął jednak równie szybko jak się pojawił. Chłopczyk podbiegł do mamy i
pociągnął ją za spódnicę.
- Kaa-chan, czy mogłabyś mi dać jakiś bandaż?
- A po co ci bandaż, skarbie? Zraniłeś się? – Przy drugim pytaniu
kobieta zaczęła ze wszystkich stron oglądać swojego synka, aby dojrzeć
nieistniejącą ranę.
- Nie, to dla Hao… - powiedział chłopiec, zanim zdążył pomyśleć nad
tym, co mówi.
Wszyscy obecni w
ogrodzie otworzyli szeroko oczy ze zdumienia. Keiko przyklękła obok syna i
spojrzała na jego przestraszoną twarz.
- Jakiego Hao? – spytała, a w jej głosie nie było słychać żadnych
emocji.
- Noo… - Chłopiec rozejrzał się niepewnie, po czym powiedział: -
Spotkałem go przed chwilą… Widzi duchy, jak ja… Zranił się przypadkiem…
Keiko wymieniła
spojrzenia z ojcem, a następnie z matką. Ci skinęli tylko lekko głowami. Nie
dało się wyczuć ich nastroju.
Kobieta wstała i
chwyciła synka za rączkę. O nic nie pytając, podprowadziła go do ścieżki, z której
wybiegł chwilę wcześniej.
- Prowadź – powiedziała cicho. – Gdzie on jest?
Yoh zmieszał się.
Spojrzał na poważną twarz matki, która zdawała się być całkowicie
nieprzenikniona. Zupełnie, jakby Keiko ubrała na siebie maskę jego ojca.
Chłopczyk już dawno nie widział rodzicielki w takim stanie.
Zrobił kilka
kroków przed siebie, aż dotarł do miejsca, gdzie rozstał się z Hao. Ku swojemu
zdumieniu, jego nowego przyjaciela nigdzie nie było. Tak jakby rozpłynął się w
powietrzu.
- Tu był… - powiedział cicho malec, ze łzami w oczach. Rozglądał się,
próbując dostrzec go wśród gąszczu.
Usłyszał, jak Keiko
z ulgą wypuszcza powietrze. Spojrzał w górę i ponownie zobaczył na jej twarzy
lekki uśmiech.
- Wymyślony przyjaciel, co? Jak byłam mała to też takiego miałam… Baw
się z nim, jak chcesz, ale teraz chodź. Mam ciepłe ciasteczka.
Po tych słowach
odwróciła się i wróciła do dziadków. Yoh stał na ścieżce jeszcze przez chwilę,
usilnie starając się dojrzeć długowłosego kolegę. Nigdzie go jednak nie było.
- Summimasen, Hao… - powiedział, a po policzkach spłynęły mu łzy. – Ja
naprawdę nie chciałem…
- No, i jesteśmy na miejscu – oznajmił dziadek, kiedy razem z Daikim i
Daichim stanęli przed wejściem do domu.
- Ojii-san, widzę, że jesteśmy w domu! Opowiadaj dalej! – zawołał starszy
z bliźniaków, ciągnąc starszego pana za rękaw kurtki. Ten, zaśmiał się,
ostrożnie składając wielki parasol, by nie opryskać wnuków kropelkami wody.
- Na dzisiaj wystarczy opowiadania – powiedział powoli, głaszcząc
niezadowolonego wnuka po głowie.
- No ale…!
- Daj spokój, Daiki… Nie znasz dziadka? – zaśmiał się jego brat,
szturchając łokciem swojego klona. – Jak raz sobie coś postanowi, to nie ma
szans…
Mały maruda westchnął
i zrobił lekko obrażoną minę. Dziadek poczochrał mu przyjacielsko czarne włosy.
- No już, już, nie złość się na mnie. Starość też ma swoje prawa… A
jednym z nich jest gardło, które zaczyna boleć po kilkudziesięciu minutach
mówienia… Nie wiem, czy cię to pocieszy, ale wasza mama zrobiła dziś na obiad
sajgonki…
- Czy dziadek… - zaczął Daichi.
- …właśnie powiedział… - kontynuował Daiki.
- SAJGONKI?! – spytali chórem. Po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi,
jak dwie torpedy polecieli do kuchni. Tylko młodszy z bliźniaków cofnął się
jeszcze i pomógł dziadkowi rozłożyć parasol, aby mógł się wysuszyć.
- Arigatou za opowiadanie, ojii-san – powiedział z uśmiechem, na co
pan Sōichirō Akimori odpowiedział tym samym.