Jak co weekend, ogród zoologiczny w Izumo wypełniony był turystami,
którzy, pragnąc oderwać się od pracy, zabierali tam swoje pociechy. Tym razem
ludzi przybyło szczególnie dużo, ze względu na zniżki, jakie oferowała dyrekcja,
a także z powodu wypuszczenia po raz pierwszy na wybieg Zosi - młodej żyrafy, która przyszła na świat
tydzień wcześniej. Imię zwierzęcia dla większości wydawało się dziwne i
egzotyczne, jednak jej opiekunka, która pochodziła z Polski, uparła się i nie pozwoliła
go zmienić.
Podczas gdy
wybieg dla zwierząt afrykańskich otoczony był tłumem, terraria, gdzie
przetrzymywano gady, płazy i owady świeciły pustkami. Z okazji zobaczenia
najbardziej jadowitych stworzeń na ziemi skorzystali więc tylko mieszkańcy najbliższych
okolic zoo, którzy mogli tu wejść w każdej chwili, zwłaszcza, że otrzymywali od
parku dodatkową zniżkę.
Młody, na oko
dwudziestoletni chłopak o wściekle pomarańczowych włosach z niebieskimi
pasemkami opowiadał niewielkiej grupce słuchaczy o najgroźniejszych wężach,
które znajdowały się w terrariach. Nie omieszkał przy tym wspomnieć, że szkło
nie jest wcale tak grube i wytrzymałe, na jakie wygląda, a niektóre anakondy
bez problemu mogłyby je rozbić. Dwie nastolatki, ubrane w stroje typowe dla subkultury
Mori Girls1, słysząc to,
przysunęły się bliżej siebie, jakby to mogło je uratować przed atakiem
wściekłego gada.
Tymczasem, w
niewielkiej włoskiej restauracji „Reptilia”, przy jednym ze stolików,
stylizowanych na głowę dinozaura, siedziało dwóch dziewięciolatków i kłóciło
się o coś zawzięcie. Ich opiekunowie, starszy mężczyzna oraz wysoki
szesnastolatek wracali właśnie od kasy, gdzie zamówili obiad dla całej czwórki.
- A właśnie, że się bałeś!
- Nieprawda! To ty się bałeś tego węża!
- Bo… To był wąż, najgroźniejszy wąż na świecie, a nie jakiś głupi
pajączek!
- Można wiedzieć, z jakiego powodu ściągacie na siebie uwagę całej
restauracji? – spytał spokojnie pan Sōichirō, siadając
obok młodszego z wnuków. Fred również zajął swoje miejsce na barowym krześle,
którego obicie miało imitować gadzią skórę.
- On się ze mnie śmieje, że nie przepadam za
tarantulami, kiedy sam nie chciał nawet podejść do szyby w terrarium z boa
dusicielem! – poskarżył się Daichi, krzyżując ręce na piersi i nie patrząc na
brata.
- Ja też się nie bałem węży, tylko mnie one…
odrzucają – mruknął Daiki. Widząc bezsensowność sporu, dziadek zaśmiał się
serdecznie, a Fred niemal od razu się do niego przyłączył.
- Każdy się czegoś boi, nie ma się co wstydzić – powiedział pan
Akimori. – I nic dziwnego, że nie przepadacie za jadowitymi stworzeniami… O
tym, jakie mogą być skutki konfliktu z takim zwierzęciem dowiedzieli się też dwaj
bohaterowie naszego opowiadania…
Sala ćwiczebna w
posiadłości Asakurów była miejscem o legendarnej wręcz sławie. Jeszcze przed
stu laty każdego dnia wypełniała się uczniami, którzy z różnych stron Japonii i
świata przybywali, by nabywać umiejętności walki u słynnej rodziny szamanów.
Ściany, wykonane
z ciemnego drewna, wyglądały jakby nigdy nie dotknął ich upływ czasu.
Powieszone na nich antyczne miecze, sztylety oraz inne rodzaje broni błyszczały
jak świeżo wypolerowane. Tanto2
o rękojeści wysadzanej jadeitem zajmował honorowe miejsce pomiędzy dwoma
oknami, w które zamiast szkła wprawiona była krata, przytrzymująca papier
ryżowy.
Kilkanaście
manekinów, które dawniej niemalże non stop zasypywane były ciosami przez
ćwiczących wojowników, teraz stało nieruchomo pod ścianą, czekając na kolejnych
uczniów.
Jednak w obecnym
czasie sala była niemalże pusta i szkolił się w niej regularnie tylko jeden
pięcioletni chłopiec. Dziadek atakował go właśnie przy pomocy duszków liści,
których malec za wszelką cenę musiał unikać, nie chcąc zostać strąconym z
ruchomej wieżyczki o wysokości około jednego metra. Szło mu nadzwyczaj dobrze,
przez co jego nauczyciel nie mógł wyjść z podziwu. Mimo, że stosował coraz
trudniejsze do ominięcia ataki, wnuk uchylał się od nich bez większego
problemu. W końcu, widząc, że uczeń poradzi sobie ze wszelkimi rodzajami natarć,
Yohmei nakazał wszystkim swoim liściastym podopiecznym ruszyć na raz w jego kierunku.
Tym razem nie
było ratunku. Latające stworzenia zbliżały się ze wszystkich stron. Yoh uniknął
kilku pierwszych, jednak w tym momencie któryś z duszków kopnął go w tylną
część ciała, przez co chłopiec upadł twarzą na matę. Zdając sobie sprawę z
tego, jak mało brakowało, aby ukończyć ćwiczenie, nie miał nawet ochoty
podnosić głowy. Zakrył ją tylko rękami, wcześniej uderzając kilka razy o ziemię
niewielką piąstką.
- Mago…3-
powiedział powoli staruszek, przeciągając samogłoski. Podszedł bliżej i
nachylił się nad leżącą, drobną postacią. Jego mina, jak zwykle ponura, nie
wyrażała żadnych uczuć. – Po tym, co przed chwilą pokazałeś muszę stwierdzić,
iż… - Tu przerwał na moment, czekając aż malec podniesie głowę i spojrzy mu w
twarz. Yoh musiał zdać sobie z tego sprawę, bo przewrócił się na plecy,
ukazując duże, lekko zaszklone ciemnobrązowe oczy.
- Tak, Ojii-san? – spytał
niepewnie mały Asakura.
- Że jestem z ciebie naprawdę zadowolony. W ciągu niecałych dwóch dni
opanowałeś ćwiczenie, z którym męczyłeś się od dobrego miesiąca.
Słysząc te słowa,
a także widząc uznanie na twarzy staruszka, Yoh uśmiechnął się szeroko,
ukazując dziurę w miejscu, gdzie nie tak dawno wypadł mu pierwszy mleczny ząb.
Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem dziadek chwalił go za coś związanego z
szamaństwem.
- Najwidoczniej ta podróż podziałała na ciebie z taką motywacją –
stwierdził Yohmei, po czym ruszył w stronę wyjścia z sali treningowej. W
drzwiach obrócił się jeszcze i dodał – Jeszcze dzisiaj zabiorę cię do miejsca,
skąd rozpoczniesz swoją wędrówkę do świątyni Gakuen-ji.
Chłopiec, który
teraz siedział na tatami, uśmiechnął się sam do siebie, myśląc o prawdziwym
powodzie jego nagłej poprawy w sztukach szamańskich. Zastanawiał się, co mógł
teraz robić Hao i jaka będzie jego reakcja, gdy mu powie, że udało się
zadowolić dziadka.
Cały swój wolny
czas, który dała mu rodzina, mały szatyn wykorzystał na treningi ze swoim
przyjacielem. Nie pamiętał ile razy kolega musiał pokazywać mu, co robi źle lub
gdzie popełnia drobne błędy, które bardzo odbijają się na jego równowadze. Z
początku szło mu bardzo słabo i już pierwsze ataki zrzucały go z ruchomego
podestu. Mimo to, dawny mieszkaniec domu dziecka ani na moment nie tracił cierpliwości.
Mogło się mieć wrażenie, że polubił się rolę nauczyciela. Odkąd Asakura
zauważył to pierwszy raz, dla zabawy zaczął tytułować towarzysza „mistrzem”.
Yoh był też z siebie niezmiernie dumny, ponieważ po
kilku próbach z Hao nauczył się bez problemu przywoływać nawet kilka duszków
liści na raz. Chociaż wciąż sporo brakowało mu do poziomu długowłosego, teraz
przynajmniej nie miał problemu ze skupieniem myśli i kontrolowaniem latającego
stworzenia.
Rozmyślania
chłopca przerwało nagłe wejście jego matki.
- Yoh! Dziadek właśnie powiedział mi, że opanowałeś jego ćwiczenie!
Gratuluję! – Kobieta przysiadła na tatami obok syna i mocno go przytuliła. -
Widać, że był z ciebie naprawdę dumny. A skoro tak, ja też jestem, i to jeszcze
bardziej!
- Arigatou, Kaa-chan –
powiedział malec, odwzajemniając uścisk. Siedzieli tak na podłodze przez jakiś
czas, po czym Keiko położyła dłonie na ramionach Yoh i nieco go od siebie
odsunęła.
- Rośniesz tak szybko… - Yoh zdziwił się, słysząc w tonie brunetki
dziwną tęsknotę. Przez moment jej wzrok był nieobecny, tak jakby oczyma duszy
widziała przed sobą kogoś innego. Po chwili po jej policzkach spłynęły dwie
łzy, a kobieta ponownie mocno przycisnęła synka do piersi.
- Kaa-chan? – spytał
zaskoczony chłopiec, martwiąc się nietypowym zachowaniem matki. – Dlaczego
płaczesz?
Keiko szybko się
odsunęła, wierzchem dłoni ocierając załzawione oczy. Wyglądała inaczej niż
zwykle. Yoh widział ją w takim stanie tylko kilka razy, ostatnio chyba w swoje
urodziny… Poszedł wtedy po jakąś zabawkę i przypadkiem zobaczył przez szparę w
drzwiach, jak jego matka siedzi przy oknie z podkulonymi nogami i płacze,
wpatrując się w płomień niewielkiej świecy. Chciał wtedy wejść i ją pocieszyć,
jednak w tym momencie w korytarzu pojawił się Mikihisa i wygonił chłopca na
dwór.
Teraz jednak,
kiedy miał taką okazję, nie miał pojęcia, co mówić. Gdyby chociaż znał powód,
dlaczego mama jest taka smutna…
- Przepraszam cię, Yoh – powiedziała nagle, wstając. – To tylko chwila
słabości, nie martw się o mnie.
- Ale… - zaczął chłopiec, jednak Keiko mu przerwała:
- Dziadek chce cię widzieć gotowego do wyprawy za pół godziny. Ja idę
teraz do świątyni, raczej nie wrócę przed twoim wyjściem. – To mówiąc, schyliła
się i pocałowała synka w czoło. – Powodzenia, skarbie. Wierzę, że ci się uda.
Po tych słowach
wyszła z sali treningowej, zostawiając swoje dziecko sam na sam z własnymi
myślami i obawami.
„To szaleństwo” – pomyślał Hao,
podchodząc aż pod ścianę rezydencji Asakurów, w celu znalezienia sali
treningowej. Z początku tego nie planował, jednak martwił się, jak pójdzie jego
koledze podczas ostatecznego testu u dziadka. Ćwiczyli zawzięcie przez ostatnie
dwa dni i nie wyobrażał sobie, żeby coś miało pójść nie tak. To jasne, że Yoh
nie potrafił jeszcze zrobić salta w tył, unikając dzięki temu duszków lecących
z trzech stron na raz, jednak nie sądził, by było to aż tak konieczne.
Idąc wzdłuż
budynku dotarł do wielkiego okna, przez które ujrzał trzy postaci siedzące na
tatami naprzeciw siebie. Yohmei, Kino i Keiko Asakura. Staruszkowie spoglądali
z zadumą na kobietę, która ocierała oczy śnieżnobiałą chusteczką. Kiedy
chłopiec zatrzymał się, usłyszał zza szyby ich przytłumione głosy.
- Wciąż się zastanawiam, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby było ich
dwóch… Nie mogę patrzeć na Yoh, bo
wtedy… - szlochała brunetka. – Otō-san, Oka-san…
Boję się, że wariuję… - Ukryła twarz w dłoniach.
- Keiko, wiesz dobrze, że… - zaczęła Kino spokojnym głosem.
- Że to nie moje prawdziwe dziecko? – przerwała jej córka. - A skąd
możesz to wiedzieć?! Może…
- Nie ma żadnych „może”! – Yohmei podniósł głos, wstając. Mimo jego
niepozornego wzrostu, nadało to wypowiedzi pożądany efekt. - On to on i nic na
to nie poradzimy. Stało się, co się stało. A teraz idź już lepiej do świątyni,
Yoh nie powinien widzieć cię w takim stanie – powiedział sucho staruszek, a w
jego głosie nie dało się wyczuć nawet nutki współczucia.
Nie po raz
pierwszy Hao czuł, że najchętniej podpaliłby włosy dziadka swojego przyjaciela.
Jak on mógł tak potraktować Keiko?! Przecież… Dopiero po chwili szatyn
zorientował się, że po raz kolejny chce bronić zmartwionej kobiety. Dlaczego
ona tak na niego działała?
Nie miał jednak
możliwości zbyt długo się nad tym rozwodzić, bo w tym momencie matka Yoh wstała
i rzuciła w jego stronę krótkie spojrzenie. Na ułamek sekundy ich oczy spotkały
się. Kobieta otworzyła lekko usta z niedowierzania, robiąc krok w stronę okna.
Hao nie miał
zamiaru stać jak kołek i natychmiast rzucił się do ucieczki, pragnąc zniknąć z
pola widzenia jak najszybciej się dało. Jednym susem przeskoczył niewysoki
krzew i schował się po jego drugiej stronie, za dodatkową ochronę przyjmując
duże, sercowate liście.
Tymczasem, Keiko
wyszła na zewnątrz, korzystając z oszklonych, przesuwanych drzwi, których malec
wcześniej nie zauważył. Zatrzymała się na skraju drewnianego podestu i
rozejrzała uważnie, z dziwnym strachem w oczach. Omal nie krzyknęła, kiedy tuż
obok niej pojawili się Yohmei i Kino.
- Co się stało? – spytał zaintrygowany mężczyzna.
- N-nic… Po prostu mi się przewidziało… - powiedziała kobieta,
przecierając oczy. – Chyba potrzebuję odpoczynku…
- Tak będzie najlepiej – uznała babcia, chwytając córkę za rękę. –
Chodź, przygotuję ci jakiś napar na uspokojenie…
Młodsza kobieta,
mimo że nadal miała nieco nieobecny wzrok, bez sprzeciwu pozwoliła matce
zaprowadzić się z powrotem do środka. Po kilku chwilach dołączył do nich także
ojciec, mówiąc, że idzie już po Yoh.
„Czyli nie zobaczę go już przed wyjściem…” –
pomyślał smutno Hao, siadając na ziemi z podkurczonymi nogami. Otoczył je
ramionami i oparł głowę na kolanach, zastanawiając się, co będzie robić przez
następne kilka dni.
- Konnichiwa, Hao. –
Chłopiec usłyszał nagle znajomy głos. Odwrócił się szybko i zobaczył, że na
ścieżce, zaledwie metr od niego stoi Matamune, jak zwykle z nieodłącznym kiseru w łapce. – Czyżbyś integrował się
z rodziną Asakurów?
- Matamune! Miło cię widzieć – przywitał się malec, wychodząc
spomiędzy liści. Uśmiechnął się do nekomaty, kłaniając nisko, tak że grzywka
opadła mu na twarz. Po wyprostowaniu się, szatyn poprawił ją niecierpliwym
gestem. – Dlaczego ostatnio odszedłeś tak nagle?
- Uznałem, że nie potrzebujesz już mojego towarzystwa, skoro przybył
mały Yoh – odpowiedział spokojnie kot, wypuszczając nieco dymu z pyszczka. – A poza tym, jest powód, dla którego
twój przyjaciel nie powinien jak na razie mnie poznać – dodał, a Hao wyczuł, że
skoro duch nie chce wyjawić swoich sekretów, nie ma sensu nawet o nie pytać. –
Muszę przyznać, iż cieszę się, że nic mu o mnie nie powiedziałeś.
- Dlaczego? – Pytanie wyrwało się chłopcu z ust zanim jeszcze zdążył o
tym pomyśleć.
- To nie ma teraz znaczenia. Muszę jednak przyznać, że jest w tobie
coś… Naprawdę przypominasz mi mojego starego przyjaciela… - powiedział tylko
kot swoim filozoficznym tonem.
Przez chwilę
zapanowała między nimi cisza. Nie była ona jednak niezręczna; wręcz przeciwnie
- przypominała rozmowy bez słów, jakie prowadzą czasem ze sobą dobrzy
przyjaciele. Nekomata oraz jego ludzki towarzysz przeszli wzdłuż jednej z
dróżek ogrodu, dochodząc aż do głównej alei, która prowadziła od drzwi
wejściowych rezydencji do głównej bramy.
Z tego miejsca
można było zobaczyć posiadłość z zupełnie innej perspektywy. Będąc w głębi
ogrodu, nie czuło się aż tak tego ogromu, gdyż wiele ścian przysłaniały gęste
krzewy i drzewa. Od frontu budynek otoczony był tylko niskim rzędem równo
przyciętych berberysów4, których żółte kwiatki zdawały się lśnić w
słońcu niczym maleńkie klejnoty. Dzięki temu zyskiwało się doskonały widok na
potężną rezydencję, która przez wieki służyła jako szkoła dla młodych szamanów.
Nikt by nie przypuszczał, że na chwilę obecną mieszkają tu tylko cztery osoby.
Kiedy Hao oderwał
wzrok od fascynującej fasady budynku, dostrzegł dwie niewysokie postaci
zmierzające ku bramie. Yoh i jego dziadek. Nie myśląc zbyt wiele nad tym, co
robi, chłopiec pobiegł w ich kierunku, utrzymując jednak odpowiednią odległość,
by nie zostać złapanym. Matamune podążył za nim.
Po opuszczeniu
terenu posiadłości, Yohmei poprowadził wnuka wzdłuż ulicy, by następnie skręcić
na przystanek autobusowy. Dwoje przedstawicieli rodu Asakurów usiadło na ławce,
czekając na przyjazd swojego środka transportu. Mężczyzna nie rozmawiał z
wnukiem ani nawet na niego nie patrzył, zupełnie jakby miał do czynienia z
obcym dzieckiem. Hao, który obserwował ich zza jednego z krzewów, zastanawiał
się nad postawą dziadka. Poza tym, że był on osobą ewidentnie zasługującą na
spalenie, cały czas zachowywał się tak, jakby był wielkim męczennikiem. Tak
jakby całe jego życie zostało zaplanowane, jakby robił tylko to, co mu się
każe. To było… wkurzające. Dawny mieszkaniec domu dziecka był ciekaw, czy
wszyscy dziadkowie są tacy. Pamiętał, jak podsłuchał kiedyś w sierocińcu
rozmowę jednej starszej dziewczynki z opiekunką. Opowiadała ona o swojej babci,
która zajęła się nią po śmierci rodziców, jednak kazała jej spać na podłodze,
używając starej szmaty zamiast koca. Nadal słyszał w głowie jej gorzkie słowa:
„Cieszę się, że babcię potrącił autobus. Inaczej nadal musiałabym z nią
mieszkać.”
Chłopiec nie miał
jednak więcej szans na rozmyślanie, bo w tym momencie nadjechał autobus, pełen
śpieszących się dokądś ludzi. W jednej, strasznej chwili Hao czuł, że wszystko
stracone. Pojazd odjedzie, zabierając ze sobą Asakurów, a on nigdy ich nie
znajdzie. W akcie desperacji malec wskoczył na do środka, natychmiast wciskając
się między czterech postawnych mężczyzn w garniturach. Między nimi miał
możliwość obserwowania nóg Yohmei’a, któremu ktoś ustąpił miejsce na siedzeniu.
Autobus ruszył.
Na początku nie działo się nic szczególnego i szatyn przyglądał się z
zaciekawieniem stojącym wokół ludziom. Czterej biznesmeni obok niego
dyskutowali zawzięcie o polityce, narzekając na jednego z radców, który
„wyrzucał pieniądze w błoto, inwestując w ochronę jakiegoś głupiego kawałka lasu,
zamiast zająć się czymś pożytecznym”.
Nagle, do uszu
chłopca doszedł wyraźny głos:
- Proszę pokazać bilety.
Hao poczuł, że
nogi się pod nim uginają. Kątem oka widział, jak Yohmei pokazuje coś
kontrolerowi, po czym pracownik udaje się do następnych ludzi. Jeszcze chwila,
a dotrze tu, a wtedy…
- Hej, mały!
Chłopiec podniósł
nieśmiało głowę, spoglądając w twarz wysokiego mężczyzny z identyfikatorem na
piersi. Z powodu światła padającego od tyłu, jego twarz ukryta była w cieniu.
- T-tak…? – wyjąkał Hao, nie wiedząc, co robić.
- Nie oddalaj się tak od dziadka, jeszcze się zgubisz – powiedział
kontroler, tarmosząc włoski na głowie chłopca. Zaraz potem udał się dalej,
prosząc następnych pasażerów o pokazanie biletów. Malec wpatrywał się w niego
zaskoczony. Co prawda zdawał sobie sprawę z podobieństwa do Yoh, jednak… Nie
sądził, by ktoś mógł tak po prostu ich ze sobą pomylić. Fakt – przyjaciel dał
mu ostatnio jedno ze swoich ubranek, których nie nosił, gdyż zdecydowanie wolał
pomarańcz od czerwieni… Ale mimo to nadal musiały być między nimi jakieś
różnice... Prawda?
Zastanawiając się
nad tym, Hao omal nie przegapił przystanku, na którym wysiedli Asakurowie.
Właściwie, to Matamune dał mu znak, że czas wyjść. Zdając sobie sprawę z tego,
że malcowi wcale nie zależy na byciu wykrytym, nekomata sprawnie przeprowadził
go na drugi koniec pojazdu i niemalże wypchnął przez zamykające się już drugie
drzwi, które normalnie wykorzystywane były jako wejście. Autobus odjechał, a
Hao zdołał tylko zauważyć namalowane na jego boku leśne zwierzątka, między
innymi dzięcioły i wiewiórki.
Znaleźli się na
skraju gęstego lasu, który pokrywał wznoszące się przed nimi wzgórze. Tuż przy
drodze widniało kilka kierunkowskazów, między innymi jeden na świątynię Gakuen-Ji. Jednak patrząc na Yohmei
tłumaczącego coś wnukowi, nie zapowiadało się, by malec miał iść wzdłuż ulicy.
Nie, dziadek ewidentnie wskazywał na sam środek ciemnego lasu.
Zza jednego z
krzewów, Hao obserwował, jak starszy pan wykonuje jakieś dziwne gesty nad głową
jego przyjaciela, po czym ręką wskakuje mu kierunek. Yoh ukłonił się przed
seniorem rodu, po czym powoli wszedł między drzewa. Yohmei przez chwilę patrzył
w jego stronę, po czym wrócił na przystanek.
- Idziemy za twoim przyjacielem, czy wolisz przyglądać się panu
Asakura? – Głos Matamune wyrwał chłopca z zamyślenia. Ten tylko uśmiechnął się
do kota, po czym wskoczył między dwa niewysokie krzewy.
Przez jakiś czas
szli równolegle do Yoh, który zdawał się zupełnie nie bać ciemnego, nieznanego
lasu. Najwyraźniej przebywanie w wielkim ogrodzie rezydencji skutecznie
zmniejszyło strach małego Asakury. Hao nie posiadał aż tak dużego doświadczenia
w przemieszczaniu się przez gęste zarośla i niestety po kilkunastu minutach
stracił przyjaciela z oczu.
- Matamune… Nie wiesz, w którą stronę iść? – spytał w pewnym momencie
szatynek. Znaleźli się na niewielkiej polance, która mogła mieć nie więcej niż
cztery metry kwadratowe powierzchni. Mimo to, docierało tu nieco słonecznego
światła. Jedyna dróżka, którą można tu było dotrzeć, prowadziła w kierunku
zupełnie przeciwnym do dotychczasowej trasy Yoh.
- Nie jestem pewien… - odparł nekomata, nieznacznie machając
końcówkami ogonów, co u kotów oznacza lekkie zdenerwowanie. – Coś jest w tym
lesie dziwnego… Czuć tu złą energię. I nietrudno o dezorientację, nawet
najlepsi mogliby stracić rachubę. Ktoś musiałby posiadać niezwykle wysoki
poziom furyoku, by poruszać się tu jak po zwykłym parku.
Nagle, Hao poczuł
coś bardzo dziwnego. Sam nie potrafił określić do końca, co to było. Taki jakby
ból, szok i strach w jednym… Jednak nie jego, a czyjś. Miał wrażenie, że
powietrze wokół nagle się zmieniło, wprowadzając do siebie nutkę grozy, która
zdecydowanie mu się nie podobała. To uczucie można by porównać do ciągłego
słyszenia jakiegoś wyjątkowo denerwującego, jednostajnego dźwięku.
- Wyczuwasz złą aurę? – spytał go nagle Matamune, a malec przytaknął.
Ogarnął go dziwny niepokój.
- Mam wrażenie, że Yoh zagraża coś złego! – krzyknął chłopiec i ruszył
prosto między dwa gęste, kolczaste krzewy. Nie przejmując się tym, że ostre
gałęzie ranią jego skórę, biegł tam, gdzie niosły go nogi. Po kilku minutach
rozpaczliwego przedzierania się przez gąszcz, Hao wybiegł na niedużą polankę,
przebijając się przez nadzwyczaj dużą pajęczynę.
Zaczerpnął tchu,
opierając się rękami o kolana. Kiedy jednak podniósł głowę ujrzał coś, czego
nie spodziewałby się w najgorszych koszmarach.
Yoh leżał
nieprzytomny na ziemi, a z rany na jego boku wydostawała się krew pomieszana z
jakąś dziwną, żółtawopomarańczową substancją. Ale nie to było najgorsze. Tuż
nad nim pochylał się olbrzymi, co najmniej dwumetrowy pająk o głowie wielkości
piłki do koszykówki i odwłoku, który mógł mieć dobre półtora metra średnicy. Potwór
pokryty był w całości grubymi, czarnymi włosami i balansował na ośmiu długich,
patykowatych odnóżach, z których każde zakończone było kolcem jadowym. Ze
szczęki wystawało coś w rodzaju rogów, również poplamionych żółtopomarańczową
trującą substancją.
Hao krzyknął
cicho, stojąc jak sparaliżowany. Nigdy w życiu nie widział ani nawet nie
słyszał o tak olbrzymich pająkach. Odkąd pamiętał nie lubił tego rodzaju
stworzeń. Owłosione odwłoki i grube odnóża zawsze napawały go wstrętem. Jednak
dotychczas miał do czynienia tylko z maleńkimi przedstawicielami tej gromady, a
to coś, co stało właśnie kilka metrów od niego było po prostu nie do opisania.
Potwór musiał
usłyszeć chłopca, bo zostawił w spokoju ciało Yoh, które właśnie oplątywał
swoją siecią i skierował na Hao spojrzenie czterech par czarnych oczu, które
mieniły się podobnie jak benzyna rozlana w kałuży. Jednak w przeciwieństwie do
pozostałości po deszczu, która mogła wydawać się ładna, ośmioro ślepi można
było określić tylko jako „przerażające”.
- Hao, uważaj! – ostrzegł Matamune, w ostatniej chwili spychając
chłopca na bok, gdy wielkie stworzenie trysnęło w jego stronę swoim jadem.
Szatyn przewrócił się, turlając po ziemi. Do jego włosów przyczepiło się trochę
suchych liści i ziemi, jednak on nie dbał o to. Właśnie cudem uszedł z życiem.
Pająk nie
poprzestał na jednym ataku i z zadziwiającą - jak na jego gabaryty - prędkością
wykonał półobrót, przygotowując się do szarży.
- Hao, on jest zbyt silny! – Matamune pojawił się przy boku chłopca i
chwycił go łapką za rękę. – Słuchaj,
jedyny sposób, żeby go pokonać… - Nie skończył, bo w tym momencie szatyn
skoczył w jego stronę, przewracając ich obu na ziemię. Zaledwie kilka
centymetrów od ich głów śmignęła nowa porcja jadu. Potwór zaczął iść w ich
stronę.
Drzewa i krzewy
dookoła pokryte były lepką, szarobiałą pajęczyną, która znajdowała się teraz
także we włosach i na ubraniu Hao. Kot i
chłopiec szybko wstali, biegnąc w stronę dziury w pajęczej sieci, przez którą
dotarli na polankę. Wbiegli w wąską przestrzeń pomiędzy krzewami, gdzie pająk
nie mógł mieć dostępu.
- Matamune, a co z Yoh?! – spytał rozpaczliwie Hao, zdając sobie
sprawę, że właśnie pozostawili jego przyjaciela na pewną śmierć.
- Spokojnie, mówię przecież, że jest możliwość by pokonać tę kreaturę
– zdenerwował się Matamune, jednak jego zły humor miał raczej związek z troską
o obu chłopców.
- Jaki!? – Pięciolatek zniecierpliwił się, potrząsając za ramiona
nekomatę. Ten prychnął i wyrwał się, otrzepując swój strój.
- Właśnie próbuję ci wytłumaczyć, więc mi nie przerywaj – odparł
chłodno. Kiedy szatyn zrozumiał swój błąd, kot wyjaśnił mu, co będzie musiał
zrobić. Hao słuchał tego z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.
- Ale… Co jak mi się nie uda? – spytał nerwowo.
- Wtedy prawdopodobnie wszyscy zostaniemy zjedzeni – odpowiedział
Matamune, nie owijając w bawełnę. – Ale myślę, że to nas nie czeka. Wierzę w
ciebie.
Malec wziął
głęboki oddech i skinął głową. Zaraz potem razem z duchem powrócili na polankę,
gdzie pająk ponownie zabrał się do owijania Yoh swoją lepką wydzieliną. Na ten
widok Hao zrobiło się niedobrze.
- Ej ty! – krzyknął chłopiec. – Zostaw mojego przyjaciela!
Kiedy pająk
odwrócił się z dziwnym sykiem, chłopiec podniósł rękę do góry i krzyknął:
- Matamune! Hyōi Gattai5!
Kot nagle zmienił
się w coś w rodzaju niewielkiej kulki z kocimi uszami oraz pojawił się w dłoni
Hao. Ten zamknął oczy i powoli zbliżył ją do swojej piersi. Polankę rozjaśniło
przez chwilę silne światło, które zdawało się emanować z chłopca. Nawet pająk
zatrzymał się na moment, sycząc gniewnie. Najwidoczniej był przyzwyczajony do
życia w ciemności.
- Dawno tego nie robiłem… - powiedział chłopiec połączeniem głosu
swojego i Matamune. Z jego głowy wyrosła para kocich uszu, a z tyłu pojawiły
się dwa pręgowane ogony. Zmieniła się także postawa malca; z wystraszonej na
pewną siebie. – Czas się zabawić.
Kiseru, które
wcześniej nekomata wykorzystywał tylko w formie swojej fajki, teraz wydłużyło
się w dłoni dziecka, przybierając kształt nieco zakrzywionego miecza. Hao raz
jeszcze uchylił się przed strumieniem jadu, po czym szybko pobiegł w kierunku
potwora. Z niezwykłą wprawą ominął mknące ku niemu przednie odnóża stwora i
zamachnął się, wbijając ostrze prosto w jedno z oczu pająka. Ten pisnął
przeraźliwie, strzelając jadem na wszystkie strony.
Matamune w ciele
Hao zakręcił szybko mieczem, odbijając trujące pociski. Zaraz potem podbiegł do
zwierzęcia i jednym płynnym ruchem odciął dwie z jego nóg. Pająk utracił na
chwilę równowagę, co nekomata od razu wykorzystał, wyskakując w powietrze, by
wbić ostrze prosto w sam środek odwłoka, gdzie znajdowało się serce.
Jednak zwierzę
okazało się dużo szybsze niż przypuszczał. Z niesłychaną prędkością zmieniło
pozycję, przez co miecz zamiast w ciało trafił w trawę i wbił się w nią
głęboko. Kiedy z wściekłym prychnięciem Hao-kot próbował wydostać broń z ziemi,
pająk zbliżył się i zamachnął jednym z pozostałych sześciu odnóży. Kolec
znajdował się kilkanaście centymetrów od ramienia Hao, kiedy nagle potwór stanął
w płomieniach. Ogień pojawił się dosłownie znikąd, atakując i spalając włochate
cielsko. Po kilkunastu sekundach rzucania się i przeraźliwego pisku połączonego
z sykiem, stworzenie zwiotczało i padło z hukiem na trawę, spalając się na
popiół.
Ktoś mógłby
obawiać się, że płomienie przejdą na trawę i podpalą las, jednak tak się nie
stało. Kiedy z pająka pozostały już tylko szczątki, ogień zniknął tak szybko
jak się pojawił, pozostawiając po sobie tylko swąd spalenizny.
Jedność ducha
zerwała się i Hao siedział teraz na ziemi obok Matamune, przecierając
załzawione od dymu oczy. Kot wydawał się czymś szczerze zdumiony i jakby
zdenerwowany.
- Co to było? – spytał Hao, nadal nie rozumiejąc, co tak naprawdę się
stało. – Ten ogień… Pojawił się znikąd!
- Nigdy wcześniej ci się to nie przydarzyło? – spytał nekomata z
dziwnym błyskiem w oku.
- Chyba… Chyba widziałem już coś takiego… - Chłopiec przypomniał
sobie, jak duch ogrodnika spłonął na ich oczach. Albo jak na jego dłoni pojawił
się niewielki płomyczek. W tym momencie pięciolatek przypomniał sobie o
nieprzytomnym Yoh. Nie myśląc już dłużej o pająku, podbiegł do rannego
przyjaciela, którego ciało owinięte było białą, lepką nicią.
Hao zabrał się do
zrywania jej, obawiając się, że może ona doprowadzić do zakażenia rany. Czując
czyjś dotyk, mały Asakura poruszył się i jęknął cicho.
- Ostrożnie – ostrzegł długowłosego Matamune, podchodząc bliżej. –
Uważaj, by nie zranić go jeszcze bardziej.
Rana i tak
wyglądała paskudnie. Nakłucie, prawdopodobnie dosyć głębokie, zadane zostało
jednym z kolców na odnóżach potwora. Brzegi skóry były postrzępione i pokryte
czymś w rodzaju ropy. Jakby to nie wystarczyło, w powietrzu czuło się
nieprzyjemny, gryzący swąd.
- Matamune, co teraz?! – spytał Hao, czując jak rozpacz przejmuje nad
nim coraz większą kontrolę. Jego drobne rączki trzęsły się, a on sam ciągle
rzucał wzrokiem od kota do nieprzytomnego Yoh.
Nekomata podszedł
bliżej do rannego i przyjrzał się uważniej miejscu ukąszenia. Jego dwa ogony
opadły na ziemię, kiedy powiedział:
- Hao… Przykro mi, że to mówię, jednak obawiam się iż nie ma już dla
niego ratunku.
Zamówienie numer czternaście do odebrania! – Głos wydobywający się z
głośników przerwał opowiadanie dziadka. Ten spojrzał tylko na rachunek, który
trzymał w ręce i oznajmił:
- To nasze. Fred, pójdziesz ze mną?
- A-ale… - wyjąkał nastolatek, który tak wciągnął się w historię, że
nawet nie miał ochoty myśleć o czymkolwiek innym.
- Dokończymy innym razem. – Pan Akimori tylko się uśmiechnął, a
wszyscy jego trzej młodsi towarzysze zaczęli głośno protestować. Jednak
wystarczyło tylko jedno spojrzenie starszego pana, które można by nazwać
„Powiedziałem, że wystarczy, więc wystarczy”, żeby bliźniacy i ich kuzyn
zamilkli w jednej chwili. Cóż, niektórych nie tak łatwo przekonać.
1 Mori Girls –„dziewczyny lasu”, styl, w którym dominuje
połączenie łagodnych, pastelowych kolorów, miękkich tkanin, i „płynącej”
sylwetki. Więcej informacji znajdziecie tutaj
2 Tanto – krótki sztylet, więcej informacji u Cioci Wikipedii :)
3 Mago – jap. wnuk
4 Berberys Thunberga
– gatunek krzewu, pochodzący z Japonii. Chcesz wiedzieć więcej? Ciocia ponownie
przychodzi z odsieczą!
5 Hyōi Gattai – jedność ducha