Dwoje ludzi szło spokojnie wzdłuż parkowej alejki, oświetlanej przez
promienie letniego słońca, przedostającego się pomiędzy gałęziami wysokich
drzew. Młodszy z nich, wysoki nastolatek o burzy czarnych, niesfornych włosów
wsłuchiwał się uważnie w słowa starszego pana, którego przewyższał co najmniej
o głowę. Jego ubiór nie wyróżniał się niczym szczególnym, co nieraz można
spotkać na ulicach dużych, japońskich miast. Nosił proste, ciemne jeansy,
zwykły T-shirt i narzuconą na niego, rozpiętą koszulę z krótkim rękawem. Mimo to, niejedna z mijanych dziewcząt
oglądała się za nim rozmarzonym wzrokiem.
- …i wtedy Hao zrozumiał, że to jest miejsce, w którym chciałby
zamieszkać. Nieważne gdzie, byle przyjaciel znajdował się obok. Resztę historii
już znasz. – Pan Sōichirō zakończył swoją opowieść. Fred,
który od ostatniego razu zainteresował się historią dziadka Akimorich, nie mógł
wyjść z podziwu.
- Wiem, że już to mówiłem, Akimori-san, ale chylę
czoła przed pańskimi umiejętnościami. Mnie nigdy nie udałoby się tak składnie
opowiadać…
- Arigatou,
Fred-kun – odpowiedział staruszek, uśmiechając się. – Uważam jednak, że
naprawdę nie powinieneś tak szybko rezygnować. Coś czuję, że masz w sobie
potencjał mówcy.
- A czy mógłby mi pan powiedzieć, dlaczego
Matamune powiedział na pożegnanie „Do zobaczenia następnym razem, Hao Asakuro”?
- Cóż, obawiam się, że nie. Haya karo waru karo1, jak to mówią. Kiedyś się dowiesz, chłopcze.
O, jesteśmy na miejscu. – To mówiąc, starszy pan wskazał na wznoszący się przed
nimi budynek Szkoły Podstawowej Kunidomi. Wokół niej znajdowała się spora grupa
dzieci w białych koszulkach z krótkim rękawem, płóciennych spodenkach i
kolorowych czapeczkach, których barwa oznaczała klasę, do której przynależał
dany uczeń.
Fred
starał się dostrzec wśród nich bliźniaków Akimori, jednak okazało się to wcale
nie takie proste. Przyzwyczajony do swojej amerykańskiej szkoły, gdzie mundurki
nie były wymagane, a kolor włosów był znacznie bardziej zróżnicowany, nie
potrafił rozeznać się w tym morzu małych brunetów i brunetek w jasnych
strojach.
Wtem,
ktoś wskoczył nastolatkowi na plecy, przez co ten o mało co nie stracił
równowagi.
- Hejka! – zawołał Daiki, który był sprawcą
nagłego zachwiania się Amerykanina.
- Konnichiwa,
Fred-sempai – przywitał się Daichi,
używając odpowiedniej formy grzecznościowej w stosunku do starszego kuzyna.
- Hi, guys!
– zawołał ze śmiechem nastolatek, zrzucając z pleców starszego z braci,
zdejmując jego pomarańczową czapeczkę i tarmosząc mu fryzurkę.
- Jak tam w szkole? – spytał dziadek, kierując się
już w drogę powrotną i spoglądając na młodszego z Akimorich, który miał dziwnie
czerwoną twarz. Na czole chłopca błyszczały też kropelki potu, które posklejały
mu nieco grzywkę.
Dziewięciolatkowie
opowiedzieli razem, że tego dnia mieli sprawdzian z nauk przyrodniczych, który
był bardzo prosty, a na sztuce ich koleżanka Mikasa zbiła wazon, który malowała
całą lekcję. Daichi dodał też, że na zajęciach wychowania fizycznego grali w
piłkę nożną, co było wyjątkowo męczące.
- A pani Nakashima pochwaliła nas obu na
kaligrafii! I nawet przykleiła mi na zeszycie naklejkę z napisem „Dobra
robota!” – dodał jeszcze Daiki, uśmiechając się szeroko.
- A co ty robiłeś cały dzień, Fred-sempai? –
spytał jego bliźniak. Amerykanin bowiem zostawał w Japonii do końca sierpnia,
podczas gdy jego rodzice wrócili już do Chicago. Mówiąc szczerze, Hideo, ojciec
Freda, bardzo prosił siostrę, by wpoiła jego synowi trochę azjatyckiej kultury.
Jego wakacje zaczęły się znacznie wcześniej niż ma to miejsce w Izumo, a rodzice
postanowili na ten czas wysłać chłopaka w rodzinne strony.
- Spędziłem trochę czasu z waszym dziadkiem.
Opowiedział mi to wasze fairy-tale i,
choć robię to niechętnie, muszę przyznać wam dwojgu rację. Ta historia naprawdę
wciąga!
Bracia
zaśmiali się, widząc entuzjazm w oczach kuzyna. Jednak nie dziwiło ich to. Pan
Sōichirō miał w sobie dar do opowiadania. W końcu chłopcy wychowywali się na
jego bajkach.
- Skoro
już o tym mowa… – powiedział spokojnie staruszek. – Co powiecie na dalszy ciąg?
Zdaje się, że ostatnim razem przerwaliśmy dość nagle.
- Tak! – zawołała chórem cała trójka, jednak
najgłośniej słychać było Freda.
- Na czym skończyłem…? Ach, tak…
Yoh podbiegł bliżej
i chwycił przyjaciela za rękę, po czym pociągnął go w kierunku wejścia do
świątyni.
- Zjedzmy w środku, tu jest strasznie mokro. –
Jakby na potwierdzenie swoich słów, chłopiec potrząsnął głową jak piesek, a z
jego włosów wyleciało mnóstwo kropel wody. – Wiesz, jest coś, co muszę ci
powiedzieć… Dzisiaj tata powiedział mi, że będę musiał za kilka dni udać się na
samotną wyprawę do jakiejś świątyni… Oznacza
to, że czeka mnie teraz dosyć ciężki trening, a potem może mnie nie być i to
dość długo…
Hao,
który nie spodziewał się takich wieści, poczuł, jak radość powoli z niego
ucieka. Ledwo co poznał przyjaciela, a już musi się z nim rozstawać? A przecież
taka wyprawa może być niebezpieczna…
- No i… Nie wiem, co będziesz przez ten czas
jadł… Jeżeli nie powiemy nikomu o tobie, możesz głodować… - Po minie
pięciolatka widać było, że bardziej martwi się o zdrowie Hao niż o to, że musi
wyruszyć na długą, niełatwą podróż.
- Nie bój się o mnie! – przerwał mu długowłosy, machając
rączkami by dodać swoim słowom więcej mocy. – Przecież dotychczas sobie
radziłem, nie?
- No tak, ale… - powiedział powoli Yoh,
opuszczając głowę. – Ja nie chcę się z tobą rozstawać…
Uciekinier
z domu dziecka poczuł nagle w sercu jakieś dziwne ciepło. Dawniej nie spotykał
się z czymś takim, a teraz towarzyszyło mu ono prawie za każdym razem, gdy
widział swojego przyjaciela. Wiedziony jakimś wewnętrznym impulsem, położył
dłoń na ramieniu towarzysza.
- Hej, przecież to tylko na chwilę, prawda? –
zagadnął, starając się brzmieć wesoło. Tak naprawdę, sam ani trochę nie cieszył
się z konieczności rozdzielenia.
- Wiem…
W
tym momencie, coś świecącego nagle wleciało do świątyni, chwytając młodszego z
chłopców za kosmyk włosów. Duszek liści pociągnął mocno, dając Yoh do
zrozumienia, że musi za nim pójść.
- Nienawidzę ich… A sio! – zawołał chłopiec,
odganiając stworzonko rękami.
Niestety, jak na złość tuż obok niego pojawiły
się cztery następne. Cała piątka zaczęła ciągnąć malca w stronę wyjścia; dwa za
włosy, reszta za czarny materiał ubranka.
- Coś mi się wydaje, że dziadek mnie woła… -
mruknął Asakura, kapitulując. – Postaram się wpaść jeszcze potem!
Zaraz
po tych słowach, szatynek pozwolił duszkom wyprowadzić się na dwór, gdzie wiatr
szumiał głośno wśród liści, zrzucając z nich kropelki wody. Jednak jeszcze
jedno latające stworzonko pozostało w pomieszczeniu, z zaciekawieniem
przyglądając się małemu szamanowi, który sięgnął do pudełka z bento, które przyniósł mu przyjaciel.
Chłopiec znalazł tam dwie kulki ryżu, ułożone w postaci duszków. Koloru
dodawały potrawie listki sałaty, plasterki marchewki, małe pomidorki oraz
parówki, ugotowane na tzw. „ośmiorniczki”. Z boku pudełka umieszczone były
oczywiście pałeczki.
Czując,
jak ślinka cieknie mu na widok takich pyszności, malec od razu zabrał się do
jedzenia. Jedno trzeba było przyznać – mama Yoh zdecydowanie znała się na
gotowaniu. Ryż nie był ani za twardy, ani za bardzo rozgotowany, jak to często
bywało w sierocińcu. Warzywa przyjemnie chrupały, a pomidorki miały wspaniały,
lekko słodkawy smak.
Jednak,
mimo iż chłopiec jeszcze przed chwilą czuł ogromny głód, nie miał ochoty na
jedzenie. Był ciekaw, co dzieje się z jego przyjacielem, kiedy wyrusza i gdzie
dokładnie. Odłożył więc na wpół zjedzone bento
i wyszedł na zewnątrz.
Niestety,
nadal nie orientował się zbyt dobrze w wielkim ogrodzie. Nie miał pojęcia, w
którą stronę iść, by znaleźć Yoh, a nie natknąć się po drodze na kogoś z
domowników. Już miał skręcić w pierwszą lepszą alejkę, gdy do głowy wpadł mu
pewien pomysł.
Zamknął
oczy i skupił się na jednym z leżących na ziemi, mokrych liści. Wykonał gesty,
których nauczył go wcześniej Asakura i obudził drzemiącego tam, małego duszka.
Ten, spojrzał z zainteresowaniem na długowłosego i okrążył go kilkakrotnie.
- Zaprowadź mnie do Yoh – rozkazał chłopiec, a
stworzonko posłusznie wykonało jego rozkaz.
Przecisnęli
się między mokrymi krzewami, aż w końcu wyszli na wąską alejkę, wyłożoną dużymi
kamieniami. Kiedy Hao zauważył, że dróżka powoli się kończy, szybko wskoczył
między klomby jakiejś rośliny o dużych, sercowatych liściach.
Przez
niewielką szparę, chłopiec zauważył swojego rówieśnika, stojącego na wieżyczce
z kilku dużych, okrągłych kamieni. Asakura balansował na ruchomej podstawie i
unikał duszków, które w jego stronę posyłał dziadek. Z punktu widzenia
długowłosego, ćwiczenia wyglądało na nie takie proste.
W
pewnym momencie, Yohmei rzucił w stronę wnuka kilkanaście listków na raz, a
małemu szatynowi nie udało się uniknąć zderzenia. Yoh upadł na ziemię, w
ostatniej chwili usuwając się z drogi spadającemu kamieniowi, który mógł ważyć
ładne kilka kilogramów.
- Przyłóż się, Yoh! – zawołał staruszek, który
wyglądał na znużonego. Prawdopodobnie nie był to pierwszy upadek chłopca.
- Próbuję, Ojii-san…
Ale tych duszków jest za dużo… - wyjąkał malec, wstając i otrzepując mokre
i brudne od ziemi ubranie.
- Jak chcesz się stać Królem Szamanów przy takim
podejściu do treningów? Za dwa dni wyruszasz na trudną wyprawę, ale jak widzę,
z takim przygotowaniem nie przetrwasz nawet godziny!
- Ja wiem, Ojii-san…
Tylko, że…
- Ciągle to samo! „Ja wiem, ja wiem…” Tylko z tej
twojej wiedzy jakoś niewiele wynika! Jeżeli nie uznam, że jesteś gotowy, nie
puszczę cię do świątyni Gakuen-ji! A wiesz dobrze, że ani ja, ani twój ojciec,
ani ktokolwiek z rodziny nie będzie z tego powodu zachwycony.
Yoh
nie powiedział już nic więcej, tylko pokornie opuścił głowę, słuchając dziadka.
Zdawał sobie sprawę, że starszy pan ma rację, jednak nie mógł skupić się na
treningu. Przez cały czas myślał o tym, jak podczas jego nieobecności poradzi
sobie Hao.
Tymczasem,
uciekinier z domu dziecka czuł, jak wzbiera w nim złość na tego niskiego
mężczyznę, który tak męczy jego przyjaciela. W pewnym momencie miał nawet
ochotę sam wywołać kilkadziesiąt duszków i kazać im zaatakować Yohmei’a. Tylko,
że w ten sposób nic by nie zyskał… Staruszek na pewno poradziłby sobie z czymś
takim. Przez myśl przeszło też chłopcu spróbowanie sztuczki z ogniem, która
udała mu się poprzedniego dnia. Gdyby tak zamiast wytworzyć płomień na dłoni,
spróbować zrobić to na ubraniu dziadka… Nie! Chwila! Przecież wtedy nie tylko
skrzywdziłby seniora rodu Asakurów… Mógłby go nawet zabić! A Yoh na pewno by
tego nie chciał…
Takie
rozmyślania towarzyszyły chłopcu przez cały czas. Tymczasem jego przyjaciel
zdołał jeszcze kilkanaście razy wspiąć się na ruchliwą wieżę tylko po to, by po
chwili znowu z niej spaść. Hao miał dziwne wrażenie, że duszki liści, które
atakowały małego Asakurę, specjalnie wybierały takie miejsca, żeby ten nie
zdołał się przed nimi obronić. Cóż, najwidoczniej odziedziczyły wredny
charakter po swoim szamanie.
Trening
Yoh przerwało dopiero przyjście jego matki, Keiko. Kobieta podeszła do swojego
ojca i szepnęła mu coś na ucho. Ten tylko przytaknął niechętnie, po czym dał
znać wnukowi, że jak na razie to koniec ćwiczeń.
Hao
musiał się przyznać przed sobą do jednego – z nie do końca wiadomych powodów ta
wysoka brunetka wydawała mu się dziwnie znajoma… i bliska. Kiedy patrzyła na
swoje dziecko, w jej oczach pojawiało się szczęście, jednak… Długowłosy miał
dziwne wrażenie, że jest ona też z jakiegoś powodu smutna, mimo, że tego nie
okazuje. I nagle malec zdał sobie sprawę, że ma wielką ochotę do niej podejść,
pocieszyć, a nawet i przytulić… Nie pamiętał już, jak się czuł, kiedy przybrana
matka trzymała go na rękach. Chociaż, znając ją, pewnie wcale nie chciała mieć
z nim do czynienia. Może na początku… Lecz potem znudził jej się, niczym stara
zabawka.
„O czym ja w ogóle myślę!?” – skarcił
się w duchu Hao. – „Przecież dorosłym nie
można ufać. Ludzie są źli i tylko Yoh jest tutaj wyjątkiem.”
Kiedy
chłopiec spojrzał ponownie na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą ćwiczył jego
przyjaciel, nie zobaczył tam nikogo. Yohmei i Keiko musieli wejść do środka, a
Yoh…
- Mam cię! – Dawny mieszkaniec przytułku aż
podskoczył, kiedy usłyszał czyjś głos tuż obok swojego ucha.
- Yoh! Nie strasz mnie tak! – zawołał urażony
Hao, odwracając się szybko.
- A ty nie podsłuchuj! – przyjaciel pokazał mu
język i żartobliwie pogroził palcem, po czym pociągnął za rękę w stronę ogrodu.
Asakura
zaprowadził rówieśnika nad niewielki stawik, gdzie zobaczył go poprzedniego
dnia. Po porannej ulewie poziom wody zdecydowanie się podniósł, wiatr
przedostający się przez korony drzew sprawiał, że tafla falowała niespokojnie. Chłopcy
weszli na drewniany mostek i oparli się o mokrą balustradę. Spojrzeli na
pomarańczowe rybki, pływające swobodnie między drobnolistnymi roślinkami.
- Wiesz, to miejsce wydaje się jakoś dziwnie
magiczne… - powiedział Hao rozmarzonym głosem. Kochał patrzeć na naturę i jej
piękno, nienaruszone ręką człowieka. Chociaż zdawał sobie sprawę, że ten akurat
stawik niekoniecznie powstał tu bez interwencji ludzi, to i tak mu się podobał.
- To jeziorko nazywa się Daiya – oznajmił Yoh z pewną dumą. Dotychczas nikomu spoza rodziny
nie pokazywał tego zakątka. Chociaż… Jakby na to spojrzeć, nie miał nawet za
bardzo okazji. Nie chodził do przedszkola, a żadne dzieci z okolicy nie chciały
mieć z nim nic wspólnego. Zresztą, starsi też nie. Chociaż chłopiec o tym nie
wiedział, większość ludzi z sąsiedztwa mówiła o nim, że jest niedorozwinięty
umysłowo albo szalony.
- Jest piękne. – Długowłosy oparł głowę o
położone na balustradzie ręce.
Przez
chwilę przyjaciele nic nie mówili, wsłuchując się w odgłosy natury: delikatny
szum wiatru, kapanie wody, ćwierkanie ptaków… W pewnej chwili pod nogami malców
przebiegła szaro-brązowa wiewiórka, ocierając się puszystym ogonkiem o stopy
Yoh.
- Czy… mógłbym mieć do ciebie prośbę? – spytał w
pewnym momencie Hao, a jego ton był zadziwiająco poważny.
- Jasne, o co chodzi? – Jego przyjaciel
uśmiechnął się.
- To… ćwiczenie, które wykonywałeś wcześniej z
dziadkiem… Musiało być trudne, nie?
- Bo było – zaśmiał się Yoh.
- A czy… ja mógłbym też spróbować? Nie z nim,
tylko tu, z tobą?
- Pewnie, czemu nie! – zawołał Asakura, trochę
zaskoczony taką prośbą.
Chłopcy
zeszli z mostka i zabrali się za szukanie odpowiednich kamieni. Kiedy już udało
im się ułożyć pięć, uznali, że powinno wystarczyć. Długowłosy z lekką niepewnością
położył dłonie na ruchomej powierzchni. Miał wrażenie, że jak tylko spróbuje
wejść na górę, wieżyczka rozleci się.
Postanowił
jednak, że się nie podda. Stanął wyprostowany, zamknął oczy i wziął kilka
głębokich oddechów. Zaraz potem, samemu nie wiedząc dlaczego, wybił się wysoko
w powietrze i z łatwością wylądował na chybotliwym stosie. Obawiał się, że od
razu spadnie, jednak tak się nie stało. Bez problemu balansował na kamieniu,
zupełnie jakby stał na ziemi.
- To teraz duszki – powiedział dość pewnym
głosem.
- Tylko, że ja nie… - zaczął się jąkać Yoh.
Pamiętał swoje marne próby wywołania choć jednego liściastego stworzonka.
- Poradzisz sobie! – zawołał wesoło Hao, stojąc
na jednej nodze.
W
przypływie pewności siebie, mały Asakura spróbował skupić się na kilku
listkach. Ku swojemu ogromnemu zdumieniu, zobaczył, że zgodnie z jego
życzeniem, uniosły się w powietrze w postaci duszków. To było dziwne uczucie,
móc kontrolować to paskudztwo zamiast przed nim uciekać.
- No dalej, zaatakuj! – Długowłosy wyrwał
przyjaciela z samozachwytu. Ten, szybko się zreflektował i posłał całą gromadkę
latających stworzeń prosto w kolegę.
Hao
zrobił to właściwie instynktownie. Widząc zbliżające się duszki, najpierw
przykucnął, a gdy już część przeleciała nad jego głową, szybko wybił się w
powietrze, by po chwili swobodnie opaść z powrotem na ruszający się kamień. Zaraz
potem wykonał jeszcze zręczny unik, sprawiając, że jeden z napastników
przeleciał mu dokładnie między rękami, które ułożył w coś w rodzaju pętli.
Uniknął ostatnich dwóch przez zręczne wygięcie się w tył, zupełnie jak na
filmach z Matrix’em.
Yoh
przyglądał się temu w osłupieniu. Zapewne czegoś takiego spodziewałby się po
nim dziadek. A Hao wyglądał tak, jakby niezwykłe akrobacje zupełnie nie
sprawiały mu trudności. Ba, wręcz stanowiły dla niego część normalnego życia.
Zachowywał się też tak, jakby stał na równym gruncie, a nie na chybotliwej
podstawie z kilku ułożonych na sobie kamieni.
- Hej, to całkiem fajne! – Na twarzy długowłosego
szatyna pojawił się szeroki uśmiech.
Jednak jego towarzyszowi nie było wcale tak wesoło. Jak to możliwe, że
jego przyjaciel, który dotychczas ani razu nie słyszał o szamaństwie, jest w
tym tak dobry…?
- J-jak to zrobiłeś? – spytał Yoh, nie zdając
sobie sprawy z tego, że powtarza to samo pytanie już czwarty raz, odkąd poznał
Hao. Najwidoczniej kolega tak szybko nie przestanie go zaskakiwać.
- Ja… nie wiem – odparł starszy z chłopców,
również powtarzając pewien schemat. – Samo tak wyszło…
- Naucz mnie, proszę! – zawołał nagle Asakura,
podbiegając do towarzysza, który wciąż stał na wieżyczce z kamieni. W jego
oczach malowała się ogromna prośba. Długowłosy, mimo iż naprawdę nie miał pojęcia,
jak udało mu się z taką łatwością uniknąć ataku i utrzymać równowagę, nie
potrafił odmówić. Zwłaszcza, jak przypomniał sobie twarz kolegi, kiedy ten był
karcony przez Yohmei’a.
- No
dobrze, postaram się. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, byś mógł zadowolić
dziadka.
- Och, w jaki sposób chcesz męczyć moich synów, Otō-san?
– spytał ojca Ichigo Akimori, który usłyszał ostatnie wypowiedziane przez niego
zdanie. – Czego od nich wymagasz?
Na
widok taty, bliźniacy uśmiechnęli się radośnie i pobiegli go uściskać. Nieraz
wracał on późno z pracy, więc zobaczenie go przed zmrokiem bywało rzadkim
zdarzeniem.
- Dziadek niczego od nas nie wymaga – sprostował Daichi
ze śmiechem.
- Tak, on tylko opowiada nam bajkę – dodał Daiki.
Fred,
który stał obok pana Sōichirō, przyglądał się kuzynom z uśmiechem. Sam miał
dość mało kontaktu z ojcem, który pracował w jednej z większych amerykańskich
firm i często wyjeżdżał na delegacje. Dlatego też rozumiał, że bliźniacy chcą
wykorzystać każdą chwilę z tatą.
- Jesteś dzisiaj wcześniej, Ichigo – powiedział starszy
pan, zwracając się do syna.
- Dwóch klientów przeniosło termin na przyszły
tydzień, a Kihara-san zgodził się zająć jednym zamiast mnie – wytłumaczył mężczyzna,
tarmosząc synom włosy. Ich pomarańczowe czapeczki leżały obok na trawie. –
Dzięki temu mam trochę czasu, który mogę spędzić z chłopcami.
W
oczach ojca widać było prawdziwe szczęście. W powietrzu aż czuło się rodzinne
ciepło i miłość, które tak towarzyszyło rodzinie Akimorich.
Kiedy
Ichigo wraz z Daikim i Daichim oddalili się w stronę drzwi wejściowych do domu,
pan Sōichirō powiedział cicho z uśmiechem:
- To chyba koniec opowiadania na dzisiaj…
- Ale ja nadal tu jestem! – obruszył się Fred,
wywołując u staruszka śmiech.
- Cieszę się, że opowieść ci się podoba, jednak
na dzisiaj starczy.
W
tym momencie dało się słyszeć podekscytowane wołanie młodszego z bliźniaków:
- Fred, chodź do nas! Będziemy ćwiczyć z tatą kendo2! – Daichi miał w ręce Men, tradycyjny ochraniacz na głowę.
Co
prawda, Amerykanin wiedział, że jego wujek ćwiczył kiedyś walkę na miecze, jednak
sam w życiu tego nie próbował. Widział tylko jak uprawiał on sparing wraz z
jego własnym ojcem podczas barbecue w
poprzedni weekend. Wciąż nie potrafił powstrzymać uśmiechu na wspomnienie tych
dwóch uprzejmych mężczyzn, którzy zamiast zwyczajnych dla nich służbowych
garniturów, wyszli do ogrodu w obszernych, czarnych strojach z bambusowymi
mieczami w rękach.
- Hej, ziemia do Freda! – Obok brata pojawił się
Daiki, który miał już na sobie ciemną bluzę. – Dołączysz do nas, czy masz
zamiar tak tu stać?
- What?
Och, tak, już idę! – Nastolatek wybudził się z zamyślenia i pobiegł do kuzynów.
– Znajdzie się miecz dla mnie?
1 Haya karo waru karo – przysłowie japońskie,
„śpiesz się powoli”.
2 Kendo – japońska sztuka walki bambusowym
mieczem, wywodząca się z szermierki samurajów. Więcej informacji znajdziecie tutaj^