Rozkoszny aromat
pieczonego mięsa rozchodził się po okolicy, sprawiając, że wszystkim z głodu
wręcz ciekła ślinka. Megumi Akimori oraz jej bratowa, Sally Tachibana, od ponad
godziny przyrządzały najróżniejsze przysmaki na obiad. Stojąc przy dużym blacie
na tarasie, panierowały nóżki z kurczaka, hamburgery i steki oraz
przygotowywały łagodne, słodkie i pikantne sosy. Ich mężowie zajmowali się za
to rozpalaniem grilla. Goście, którzy przybyli z Ameryki długo namawiali
gospodarzy, by zgodzili się zrobić barbecue,
bardzo popularne w Stanach.
- Zobaczysz kochana, że to będzie great
fun! – zawołała Sally, rodowita Amerykanka, która wyszła za mąż za
Japończyka, wyciągając z walizki notes z przepisami na dania z grilla.
Trzeba przyznać,
że na to się zapowiadało. Pogoda była wręcz wymarzona na spędzanie czasu w
ogrodzie. Świeciło słońce, jednak temperatura nie przekraczała dwudziestu
pięciu stopni. Po świeżo skoszonej trawie biegał wesoło Juhi – mały szczeniak
rasy akita inu*, który należał do domowników. Szczekał on radośnie, próbując
chwycić w zęby latające nad nim owady.
Podczas gdy
rodzice zajmowali się przygotowywaniem posiłku, pan Sōichirō czuwał nad małą
Hoshi, śpiącą smacznie w swoim wózeczku. Fred zniknął gdzieś w głębi ogrodu z
Daikim, który – tak na marginesie – nadal udawał, że go nienawidzi. Daichi zaś,
po nakryciu do stołu przysiadł na skraju tarasu, zatapiając się we własnych
myślach.
Zastanawiał się
właśnie nad kształtem niewielkiej chmury (przypominała mu wiewiórkę), kiedy
poczuł, że coś miękkiego ociera się o jego nogi. Kiedy spojrzał w dół, ujrzał
puszystego, rudego kotka. Był on nieco brudny, a liście wplątane w sierść i
lekko zranione prawe ucho wskazywały na to, że żył na ulicy. Zwierzątko
miauknęło dwa razy, ocierając się głową o kolano chłopca.
- Ohayo, koneko. Ktoś ty? – spytał z uśmiechem
Japończyk, drapiąc małego rudzielca za uszami. Jak można się było spodziewać,
nie otrzymał odpowiedzi. Kotek zaczął tylko głośno mruczeć i położył się obok.
Daichi
przypomniał sobie sentencję, którą kiedyś usłyszał: „Koty przywiązują się do
samotnych ludzi”. Czyżby to była prawda? Jakby nie patrzeć, pomimo, że cała
rodzina znajdowała się w ogrodzie, nikt się nim nie interesował. Tata i wujek
omawiali właśnie najnowszy model jakiegoś samochodu, mama pytała ciocię o
składniki słodko-kwaśnego sosu, a Fred złapał Daikiego i nosił go teraz tak,
jakby był to zrolowany dywan.
- Puszczaj mnie, baka! – krzyczał chłopak, próbując się wyrwać, jednak
silniejszy od niego kuzyn wcale się tym nie przejmował.
Siedzący brunet
tylko westchnął i przeniósł wzrok na rudego przybysza, który właśnie wyciągał
się w słońcu, ziewając szeroko. Nagle, padł na niego cień. Chłopiec szybko
przeniósł wzrok na dziadka, który stał nad nim ze śpiącą Hoshi na rękach.
- Widzę, że znalazłeś sobie kolegę, mago – powiedział starszy pan z uśmiechem.
- Chyba tak, ojii-san –
odparł dziewięciolatek, jednak w jego głosie słychać było pewien smutek.
- Coś się stało, Daichi? – Sōichirō przysiadł
obok, uważając, by nie zbudzić śpiącej dziewczynki.
Chłopiec
poruszył się niespokojnie i odwrócił wzrok. Przez chwilę nic się nie działo,
tylko w tle nadal słychać było szczekanie Juhi i skwierczenie pieczonego mięsa.
Gdzieś pomiędzy drzewami dał się słyszeć śmiech Freda i narzekanie Daikiego,
który zapewne – jak zwykle zresztą – próbował się obrazić na kuzyna.
- Nic takiego, ojii-san – odpowiedział w końcu chłopiec, nadal nie patrząc na
swojego rozmówcę.
Pan
Akimori tylko westchnął z lekkim uśmiechem.
- Nie wmawiaj mi, że jest dobrze, bo przecież
widzę, że coś cię gnębi. Czyżby chodziło tu o twojego brata?
- Co? Nie, jasne, że nie! – zawołał szybko
chłopiec, odwracając się nagle. Dziadek tylko przyłożył palec do ust.
- Trochę ciszej, nie chcesz chyba zbudzić siostry
– rzekł spokojnie. – Co do Daiki’ego, to nie martw się zbytnio. On na pewno o
tobie nie zapomniał, a wiesz dobrze, że Fred zawsze lubił mu dokuczać.
- Wiem… Tylko, że ja nie potrafię się z nim
dogadać… znaczy z Fredem.
- Czasami do tego trzeba czasu. Zobaczysz,
jeszcze się zaprzyjaźnicie – odparł Sōichirō, kładąc dłoń na ramieniu wnuka. –
Tymczasem, co byś powiedział na dalszą część historii Yoh i Hao?
- Tak!!! Opowiadaj, ojii-san!
W
tym momencie, jak spod ziemi przed dwójką rozmawiających wyrósł starszy z
bliźniaków. Po kilku sekundach dołączył do niego Fred, najwidoczniej zdziwiony
zachowaniem swojego małego towarzysza.
- Czy dziadek właśnie chciał zacząć opowiadać
beze mnie!? – zapytał Daiki z pozornie obrażoną miną, kładąc ręce na biodrach.
- Przebiegłeś pół ogrodu z prędkością, której nie
powstydziłby się Usain Bolt, tylko po to, by słuchać fairy tale? – Fred nie mógł wyjść ze zdziwienia.
- A tak – starszy z braci pokazał tylko kuzynowi
język, po czym usadowił się tuż obok brata. – Jak nie chcesz, to nie słuchaj.
- Oh, I
don’t care. Proszę opowiadać, panie Akimori. Oczywiście, jeśli moja
obecność nie przeszkadza.
Dziadek
tylko uśmiechnął się. Rzucił jeszcze spojrzeniem na młodszego z wnuków, w
którego oczach nie było już widać smutku. Niesamowite, jak obecność brata
podnosiła tego chłopca na duchu. Nie czekając już na nic, starszy pan zaczął
swoją opowieść…
Silniejszy
powiew wiatru przywiał do wnętrza niewielkiej świątyni trochę kropel deszczu,
które spadły prosto na twarz śpiącego, ciemnowłosego chłopca. Ten, ziewnął
szeroko, przeciągając się. Niestety, zapomniał, że zasnął na wąskiej ławeczce,
przez co jego pobudkę znacznie przyspieszyło nagłe spotkanie z drewnianą
podłogą.
Hao
jęknął cicho, pocierając obolałe ramię. Chwilę później rozejrzał się,
początkowo nie rozpoznając miejsca, w którym się znalazł. Dopiero po kilku
sekundach przypomniał sobie, że Yoh pokazał mu tę rzadko uczęszczaną świątynię
jako tymczasowe lokum. Oczywiście wcześniej proponował, by długowłosy zamieszkał
wraz z nim w rezydencji, jednak uciekinier z domu dziecka nie chciał nawet o
tym myśleć. Obawiał się bycia tak narażonym na spotkanie z resztą domowników.
Pomieszczenie,
gdzie chłopiec znajdował się w tej chwili, nie posiadało zbyt dużych rozmiarów,
nawet jak dla dziecka. Mówiąc szczerze, wyposażenie stanowiły tu tylko dwie
ławeczki ustawione pod ścianą oraz świece, które – rzecz jasna, gdyby były
zapalone – oświetlałyby obraz jakiegoś samuraja z dawnych epok. Prawdopodobnie
to właśnie temu wojownikowi poświęcona była świątynia.
Wizerunek
żołnierza został już mocno nadgryziony zębem czasu, dlatego w niektórych
miejscach był ledwo widoczny. Wciąż jednak dało się dostrzec kunszt artysty
oraz dbałość o detale, szczególnie na katanie, która wyglądała, jakby wykonano
ją z prawdziwego srebra.
Wcześniej,
Hao nie miał okazji lepiej przyjrzeć się budynkowi, gdyż, kiedy tu przyszedł
wraz z Yoh, było już ciemno, a jedynym, o czym marzył, było położenie się spać.
Gdziekolwiek.
Szatynowi
nie przeszkadzało wcale to, że znalazł się w absolutnej ciemności. Nie obawiał
się też zostać sam. Przez całe swoje życie, które spędził w przytułku,
niejednokrotnie uciekał w odosobnione miejsca, by schować się przed pełnymi
pogardy spojrzeniami i docinkami rówieśników. Strychy, poddasza czy też różnego
rodzaju skrytki okazywały się wspaniałym miejscem dla kogoś takiego jak Hao.
Dość często zdarzało się, że zamieszkiwały je duchy, które jako jedyne
potrafiły zrozumieć małego szamana. Przykładowo, raz w jednym z domów dziecka,
w starej szafie na strychu mieszkał duch wychowawczyni, która zginęła w
nieszczęśliwym wypadku na schodach. Z nią prawie od razu chłopiec znalazł
wspólny język. Nauczyła go ona podstawowych umiejętności, takich jak liczenie
czy nawet pisanie kilku prostych znaków. W zamian, Hao odszukał dla niej
zdjęcie męża, ukryte na dnie starego kufra. Kiedy tylko oddał jej czarno-białą
fotografię, kobieta odeszła na zawsze. Następnego dnia szatynek uciekł. Miał
wtedy chyba cztery lata.
Malec
odsunął się od fresku przedstawiającego samuraja i zbliżył do przeciwległego
końca pomieszczenia, gdzie znajdowało się wyjście na zewnątrz. Kiedy tylko
otworzył drzwi, w jego twarz uderzył dość silny podmuch wiatru zmieszany z
kroplami deszczu. Szczerze mówiąc, lało jak z cebra. Z tego, co Yoh opowiadał o
swojej rodzinie, istniała niewielka szansa, by mały Asakura mógł dzisiaj wyjść
z domu. To z kolei oznaczało, że Hao czeka cały dzień samotności.
Mimo
to, nie smuciło go to zbytnio. Wolał być samotny w tym cudownym miejscu niż
otoczony grupą dzieci w jednym z sierocińców.
Pozostała
jednak kwestia jedzenia… Po ciastkach, które Yoh przyniósł mu wczoraj pozostały
jedynie wspomnienia. Teraz czuł jednak pewne skurcze w żołądku, które
zdecydowanie mu się nie podobały. Chociaż w domach dziecka porcje zwykle bywały
mikroskopijne, podawano je w bardzo podobnych porach i organizm chłopca zdołał
się już do nich przyzwyczaić. Z niejakim zaskoczeniem Hao zdał sobie sprawę, że
na myśl o zwykłej miseczce ryżu aż pociekła mu ślinka.
Westchnął,
starając się nie myśleć o jedzeniu. Niestety, jak na złość w tym momencie
zaburczało mu w żołądku.
- Głodny? – Dał się słyszeć obcy głos.
Długowłosy, który nie usłyszał niczyich kroków, aż podskoczył. Odwrócił się
szybko, spodziewając się ujrzeć kogoś z rodziny Asakurów.
Trudno
chyba opisać jego zdziwienie na widok beżowego kota z czarnymi pręgami, który
trzymał w przedniej łapie wąską, podłużną fajkę. Zwierzę stało na tylnych
nogach, jak człowiek, a także miało na sobie tradycyjny, japoński strój. Jakby
tego było mało, zamiast jednego ogona, posiadało dwa.
Przestraszony
Hao cofnął się nieco, aż natrafił plecami na ścianę pomieszczenia.
- K-kim jesteś? – spytał chłopiec.
- Nie pamiętasz mnie? – Kot wydawał się szczerze
zdumiony. Włożył fajkę do ust, zaciągnął się, po czym wypuścił w powietrze dwa
kręgi z dymu. – Jestem Matamune. A ty to…
- Hao – powiedział szybko szatynek, po czym
kaszlnął kilka razy, czując w nosie zapach palonej tabaki.
Przez
moment, zwierzę wydawało się zaskoczone. Zapytacie pewnie, czy kot może
wyglądać na zaskoczonego… Cóż, jak już zdołaliście się domyśleć, to nie był
taki zwyczajny kot. Po chwili jednak, Matamune uśmiechnął się lekko.
- Wiesz, przypominasz mi kogoś, kogo kiedyś
znałem… - powiedział powoli tonem, którego używa się wspominając jakieś
przyjemne zdarzenia z przeszłości. – Ale najwidoczniej musiałem cię z kimś
pomylić.
- Kogo? – spytał bezmyślnie chłopiec.
- Nieważne – odrzekł szybko kot, tym samym dając
do zrozumienia, że kończy ten temat. – To było dawno, bardzo dawno…
Na
kilka chwil zapanowała cisza. Hao, już nieco bardziej pewny siebie, odsunął się
od ściany i zbliżył do nowego znajomego. Gdzieś w głębi duszy czuł, że może
zaufać temu niezwykłemu stworzeniu.
- Jak to możliwe, że potrafisz mówić? – Pytanie
jakby samo wyrwało się z ust długowłosego.
- Jestem duchem. – Odpowiedź Matamune zdziwiła chłopca.
Przecież kot nie unosił się nad ziemią ani też nie był wcale przezroczysty. Wręcz
przeciwnie, wyglądał zupełnie, jakby posiadał własne ciało. Zwierzę zdawało się
czytać w myślach dziecka, bo chwilę później dodało: - Ale nie zwykłym duchem
zwierzęcym, które zapewne mogłeś już spotkać. Tysiąc lat temu mój pan… - W tym
momencie jego głos nieco zadrżał. – On… Kiedy umarłem, oddał trochę swojego
furyoku, by stworzyć dla mnie ciało. Byłem jego stróżem. Ducha takiego jak ja
nazywa się Goryoushin. Zaś, jeżeli cię to interesuje, kota z dwoma ogonami
nazywają nekomatą.
„Tysiąc
lat?” – pomyślał szatyn, nie próbując nawet powtórzyć dwóch trudnych nazw. – „To
dlatego ma taki dziwny akcent…”. Rzeczywiście, Matamune używał nieco innego
japońskiego niż w dzisiejszych czasach. Jego wymowa różniła się dość wyraźnie
od nowoczesnej. Była bardziej delikatna, śpiewna.
- Wracając jednak do mojego pierwszego
pytania… Jesteś głodny?
W
tym momencie, nekomata rzucił coś do chłopca. Chyba tylko szamański refleks
sprawił, że Hao udało się to złapać, kilka centymetrów od własnej twarzy. Kiedy
malec odsunął nieco rękę, zdał sobie sprawę, że trzyma mandarynkę**. Jej jasnopomarańczowa skórka wydawała się
dość cienka, co pozwalało przypuszczać, że owoc będzie dosyć kwaśny. Ale to
nawet dobrze.
- Arigatou gozaimasu, Matamune – powiedział
chłopiec z uśmiechem, wbijając paznokcie w mandarynkę, aby ją obrać.
Kiedy
już zjadł, usiedli razem z kotem na jednej z ławek i zaczęli rozmowę.
Właściwie, duch głównie zadawał pytania, nie zdradzając zbyt wiele o sobie. Hao
zaś opowiedział mu o swoim życiu. O tym, że nigdy nie dowiedział się, kim byli
jego rodzice lub też, jakie miał nazwisko. Pierwsze trzy lata spędził w
sierocińcu w mieście Mutsu, na północy wyspy Honsiu, skąd adoptowało go pewne
młode małżeństwo. Spędził u nich ponad rok, jednak nigdy nie czuł, że jest to
dla niego prawdziwa rodzina. Przybrani rodzice prawie cały czas byli w pracy,
więc zajmowały się nim opiekunki. Nigdy nie chodził do przedszkola. Niestety, po pewnym czasie małżeństwo zdało
sobie sprawę z tego, że chłopiec widzi duchy, przestraszyło się i oddało go do
innego domu dziecka, wywożąc aż na drugą stronę wyspy, do miasta Oda,
graniczącego z Izumo. Od tego czasu, Hao był adoptowany jeszcze raz, lecz tym
razem tylko na niecałe dwa miesiące, przez samotną wdowę po pięćdziesiątce. Ona
również wystraszyła się dziwnych zdolności chłopca i, nie chcąc stracić dobrego
imienia, załatwiła mu miejsce w sierocińcu w Izumo. Od tego czasu zaczęły się
ucieczki. Mały szaman, odpychany przez tak długi czas, znienawidził wszystkich
ludzi, którzy tak pochopnie go oceniali. W dwóch ostatnich przytułkach już na
starcie otrzymał miano „dziwaka” i „dziecka chorego psychicznie”. Szatynek
zakończył swoją opowieść mówiąc, jak uciekł i przypadkiem trafił do rezydencji
Asakurów.
- Mówisz, że nienawidzisz ludzi… - zaczął
Matamune po kilku chwilach ciszy. Jego spojrzenie było spokojne, ukazywało
tysiąc lat mądrości i doświadczenia. – Jak to możliwe, że zaufałeś małemu Yoh?
Długowłosy
drgnął. Ani słowem nie wspominał o swoim przyjacielu. Czyżby nekomata obserwował
go cały ten czas? A może czytał w myślach?
- W sumie… Nie wiem. Jakoś wyczułem, że on jest
podobny do mnie… Ciężko to wyjaśnić… - rzekł malec, nie patrząc na swojego
rozmówcę. Zamachał tylko nogami, zbyt krótkimi, by sięgnąć ziemi z ławki.
- Szaman zawsze rozpozna szamana. To niezwykła
umiejętność, jednak bardzo się przydaje. – Kot uśmiechnął się, po raz kolejny
wypuszczając z ust kłąb dymu. Tym razem jednak zrobił to prosto w twarz
chłopca, przez co malec zaczął mocno kaszleć. – Och, wybacz mi, proszę. Nie
jesteś przyzwyczajony do dymu z kiseru***.
Matamune
odłożył fajkę na ławkę obok siebie, po czym wyjrzał przez maleńkie okienko tuż
przy dachu. Niebo, kilka godzin temu ciemnoszare od chmur, teraz zrobiło się
niebieskie. Nie było też słychać szumu deszczu. Na moment, jedynym słyszanym
dźwiękiem był śpiew ptaków, które zdawały się opiewać koniec ulewy.
Hao
oraz jego nowy znajomy wyszli na próg świątyni. Chłopiec nabrał w płuca
świeżego powietrza, zamykając z lubością oczy. Podobnie jak Yoh, zdecydowanie
wolał przebywać na zewnątrz.
W
tym momencie, dał się słyszeć szelest krzaków, jakby ktoś się przez nie
przedzierał. Na początku, długowłosy miał zamiar ukryć się gdzieś, jednak zaraz
potem usłyszał znajomy głos:
- Hao! Gomen, że musiałeś tyle czekać!
Na
twarzy szatynka pojawił się uśmiech. Wyszedł kilka kroków do przodu, czekając
na przyjaciela.
- Skoro masz już towarzystwo, ja nie będę
potrzebny. Do zobaczenia następnym razem, Hao Asakuro… – powiedział cicho
Matamune, mrużąc oczy, po czym rozpłynął się w powietrzu. Zaledwie kilka sekund
później, spośród krzewów wybiegł mały mieszkaniec rezydencji, niosąc w rączce
jakieś niebieskie pudełko.
- Ohayo, Hao! Moja mama dała mi bento****! Przekonałem ją, że zjem na
dworze. Gomen nasai, że przychodzę tak późno, ale nie chcieli mnie puścić w
taki deszcz…
- Nic się nie stało – uśmiechnął się tymczasowy
lokator świątyni. – Rozmawiałem z… - Malec odwrócił się, jednak nigdzie nie
zauważył nekomaty. Nie słyszał też jego pożegnania. - …zresztą nieważne. Cieszę
się, że tu jesteś.
Yoh
podbiegł bliżej i chwycił przyjaciela za rękę, po czym pociągnął go w kierunku
wejścia do świątyni.
- Zjedzmy w środku, tu jest strasznie mokro. –
Jakby na potwierdzenie swoich słów, chłopiec potrząsnął głową jak piesek, a z
jego włosów wyleciało mnóstwo kropel wody. – Wiesz, jest coś, co muszę ci
powiedzieć… Dzisiaj tata powiedział mi, że będę musiał…
- Chodźcie na obiad! – Opowieść pana Sōichirō
została nagle przerwana przez wołanie Sally. Matka Freda wymachiwała do nich
szczypcami do grilla, drugą ręką wskazując na stolik ogrodowy, suto nakryty
parującym jedzeniem.
- Ale mamo… Nie w takim momencie! – Ku zdumieniu
dziadka oraz bliźniaków, szesnastolatek zaprotestował najgłośniej. Zaraz potem
chyba zdał sobie sprawę z tego, co zrobił, bo skulił się w sobie, nie patrząc
nikomu w oczy.
Daiki
tryumfował. Z wrednym uśmiechem wymierzył starszemu kuzynowi kuksańca w bok.
- I kto tu nie chciał słuchać „fair tail”!?
- Chyba fairy tale… - poprawił
go pan Sōichirō, wstając. Hoshi na jego rękach nadal spała, uroczo trzymając
kciuk w buzi. – Na dzisiaj starczy opowieści. Nie każmy waszym mamom czekać.
Wiecie przecież, jak się napracowały.
- Hai,
Ojii-san! – zawołali chórem bliźniacy i pobiegli w stronę stołu. Fred stał
jeszcze przez chwilę obok ich dziadka. Mimo, że przewyższał go wzrostem o ponad
głowę, w tym momencie zdawał się dziwnie niepozorny.
- I’m
really sorry, Akimori-san – powiedział skruszonym
tonem. – Nie chciałem pana obrazić… Jest pan doskonałym mówcą. Uczył się pan
tej książki na pamięć?
Staruszek
zdawał się zaskoczony tym pytaniem. Uśmiechnął się lekko i odpowiedział:
- Nie, to nie jest żadna książka.
- Pan to wszystko wymyśla? – W głosie chłopaka
słychać było podziw zmieszany z niedowierzaniem.
- Cóż, nie do końca. Ktoś kiedyś opowiedział mi
tę historię. Nic więcej nie mogę jednak powiedzieć. To misuterī… - Po tych słowach, dziadek ruszył w kierunku stołu,
zostawiając zaskoczonego Freda samego.
*Jeżeli ktoś nie wie, akita inu wygląda tak
** Na początku miała być pomarańcza, ale po sprawdzeniu na Wiki,
wyszło, że w Japonii częściej uprawia się mandarynki :)
*** Kiseru – tradycyjna japońska fajka, łaknących wiedzy odsyłam tutaj:) W przypadku Matamune wygląda to tak
****Bento – tradycyjne drugie śniadanie w formie pudełka, które matki
zwykle dają swoim dzieciom do szkoły. Przykładowe bento można zobaczyć tu