Piątek, 26 lipca 2013
Daichi skreślił mazakiem kolejny dzień w kalendarzu
z pokemonami, w którym razem z bratem odliczali dni do wakacji. Uśmiechnięta
mordka Vulpix’a1 spoglądała na niego z obrazka swoimi nadnaturalnie
dużymi oczami, jakby ciesząc się wraz z nim na zbliżające się ferie.
- Jeszcze tylko tydzień, nie? – zawołał szczęśliwy Daiki, który
siedział na tatami i kończył pakować niewielki plecaczek. Wrzucał do niego
właśnie kilka długopisów i notes, w razie, gdyby chciał coś zapisać. Tego dnia
wybierali się bowiem na dość ciekawą wyprawę wraz z rodzicami i dziadkiem.
- Idziecie już, chłopcy? Wybieracie się dłużej niż wasza mama! – Bracia
usłyszeli głos ojca. Starszy z bliźniaków szybko zapiął zamek torby i pobiegł
na dół. Młodszy popędził tuż za nim, zostawiając swój czerwony marker na biurku.
Zastali rodzinę w
przedpokoju. Wszyscy stali przy drzwiach i z lekkim zniecierpliwieniem
spoglądali na spóźnionych chłopców. Nawet Megumi z małą Hoshi na rękach była
już gotowa.
- Gomennasai… - powiedzieli
chórem Daiki i Daichi, co spotkało się z dość głośnym śmiechem rodziców. Wszyscy
zawsze uwielbiali tę niezwykłą umiejętność, jaką było mówienie dokładnie tego
samego w tym samym momencie przez małych Akimorich.
- Chodźmy już – powiedział Ichigo z uśmiechem, otwierając drzwi i
wypuszczając żonę przodem. – Wiem, że świątynia Gakuen-ji nam nie ucieknie, ale
autobus już tak. Lepiej się pospieszyć.
Dziadek wymienił
porozumiewawcze spojrzenie z wnukami oraz ich starszym kuzynem. Nie,
oczywiście, że nie miał nic wspólnego z wyborem miejsca wycieczki…
Matamune! Nie mów mi, że nic nie da się zrobić! – krzyknął Hao,
potrząsając kotem za ramiona. W jego oczach pojawiły się łzy. Nie mógł
uwierzyć, że cała ta walka z wielkim pająkiem, jedność ducha i uniki zdały się
na nic.
Kot ani na moment
nie zmienił wyrazu twarzy i tylko spokojnie odciągnął od siebie pięciolatka.
- Hao, uspokój się – polecił, widząc jak chłopiec wpada w coraz
większą panikę. Ten, choć z trudem, usiadł na ziemi i wbił w nekomatę
spojrzenie swoich dużych, teraz zaszklonych, czarnych oczu. Rozpacz była w nich
aż nazbyt widoczna. – Jak tak teraz myślę, to może być jeszcze nadzieja. Ale
będziemy musieli jak najszybciej zabrać go do świątyni Gakuen-ji.
Hao zamrugał
kilka razy, a dwie łzy popłynęły po jego policzkach. Mimo to, zmieniło się
nieco nastawienie malca. Kiedy tylko usłyszał, że jest jakaś szansa, wyprostował
się i nawet lekko uśmiechnął. Wstał, a następnie ostrożnie wziął przyjaciela na
ręce. Niestety, ranny towarzysz okazał się niezwykle ciężki jak dla Hao i
Matamune musiał mu pomóc go nieść.
Nie wiadomo, czy
to przez magię czy jakiś ukryty szósty zmysł, ale na miejsce dotarli niecałą
godzinę później, nie napotykając po drodze żadnych trudności.
Przywitały ich
długie, porośnięte mchem schody. Z obu stron otoczone wysokimi drzewami,
zdawały się tworzyć pewnego rodzaju tunel. Poprowadziły ich na niewielki
placyk, przy którym mieściła się świątynia2. Zbudowana w typowo
japońskim stylu, o zwykłych, drewnianych ścianach bez okien i pagodowym dachu,
ozdobionym czerwonymi ornamentami. Mimo że bardzo stara, wciąż zachowała swój
niezwykły urok, od razu przyciągając wzrok. W okolicy czuło się dosyć silną
duchową aurę.
- Chodź, Hao – powiedział Matamune, kiedy chłopiec zatrzymał się na
moment, aby lepiej przyjrzeć się Gakuen-Ji. – Potem będzie czas na podziwianie,
teraz zanieśmy Yoh tam. – To mówiąc, wskazał jednym z ogonów na niewielki
podest przed wejściem.
Chłopiec od razu
wykonał polecenie, ze strachem spoglądając na sporą ranę na boku Yoh. Po drodze
oczyścili ją trochę z pomocą źródlanej wody, jednak wciąż wyglądała paskudnie.
- Zostań tutaj – nakazał Matamune, robiąc kilka kroków w stronę
wejścia do świątyni. – Zaraz wrócę, muszę się z kimś skontaktować. Nic z nim
nie rób i nie rozmawiaj z nikim. Czekaj na mnie. – To mówiąc, odwrócił się i
zniknął wewnątrz.
Hao posłusznie
usiadł przy rannym przyjacielu, starając się nie myśleć o cierpieniu, jakie
musiało zadawać mu użądlenie. Słyszał co prawda kiedyś, że im mniejsze zwierzę
tym groźniejszy ma jad, jednak jakoś nie wyobrażał sobie, by trucizna
olbrzymiego pająka miała być zupełnie nieszkodliwa.
Rozejrzał się,
przyglądając się uważniej budynkowi, do którego zmierzali tak długo. Był stary
– w drodze Matamune powiedział mu, że jest to najstarsza świątynia Izumo.
Starsza nawet od słynnej Izumo Taisha. Według tego, co mówił nekomata, wewnątrz
żyło bardzo wiele potężnych duchów, które niestety trudno było zmusić do
współpracy. Zarazem było to jedyne wyjście, by uratować małego Asakurę przez
śmiercią. Dlatego też umówili się, że to kot będzie z nimi rozmawiał. Większą
szansę powodzenia miał tysiącletni duch niż jakiś mały chłopiec.
W pewnym momencie
zawiał wiatr, zrzucając z drzew parę suchych liści. Pomiędzy konarami Hao
spostrzegł parę rudych wiewiórek, bawiących się ze sobą. Obok ćwierkały wesoło
skowronki. Uśmiechnął się lekko, jak zawsze gdy mógł podziwiać niezmienioną
przez człowieka naturę. Na chwilę jego myśli uciekły od wszelkich zmartwień.
Mógłby siedzieć tu i obserwować ten las już zawsze. Niestety, brutalna
rzeczywistość uderzyła go z podwójną siłą, gdy usłyszał cichy jęk Yoh. Odwrócił
się nagle tak, że jego włosy zafalowały w powietrzu.
- Yoh… - szepnął, chwytając przyjaciela za rękę. Jednak ten znów był
nieprzytomny, jego klatka piersiowa unosiła się w bardzo niewielkim stopniu.
- On umiera. – Hao usłyszał nagle czyjś głos, tuż za swoimi plecami.
Poczuł, jak zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Powoli i nieśmiało odwrócił
głowę, chcąc ujrzeć osobnika stojącego za nim. Spodziewał się ujrzeć dorosłego
mężczyznę, gdyż na to wskazywał dość niski, dojrzały głos. Jednak pomylił się.
I to pomylił się bardziej, niż moglibyście się tego spodziewać.
Zamiast człowieka
ujrzał dziwne stworzenie, nieprzypominające z wyglądu niczego, co chłopiec
dotychczas widział. Był to na pewno duch – wydawał się lekko przezroczysty i
unosił się około metra nad ziemią. Na jego ciało składała się dość duża głowa,
niewielki tułów z rękami zakończonymi długimi szponami oraz niezbyt krótki
ogon. Warto wspomnieć też o parze błyszczących, zielonych oczu oraz czymś w
rodzaju szarych rogów. Trudno było określić kolor tego stworzenia. Ni to
czerwień, ni to pomarańcz – barwy zdawały się mienić w oczach. Mimo to, na
skórze dość wyraźnie odcinały się białe wzory. Cała postać nie była zbyt duża,
prawdopodobnie, gdyby stanęła na ziemi, tylko rogami przewyższałaby
pięcioletniego szatyna. Jednak, niezależnie od niepozornych rozmiarów ducha,
chłopiec cofnął się o parę kroków, automatycznie ustawiając się między
przybyszem a swoim rannym przyjacielem.
- K-kim jesteś? – spytał długowłosy, spoglądając nieufnie na czerwone
stworzenie. Wahał się, czy nie zawołać Matamune, jednak nie chciał mu
przeszkadzać w rozmowach z mieszkańcami świątyni.
- Och… Czyżbyś mnie nie poznał? – spytał duch, krzyżując ręce.
Spoglądał na chłopca z góry, przez co ten nie czuł się zbyt komfortowo.
- Nie znam cię… - powiedział cicho malec. – Kim jesteś?
- Duchem Ognia – odpowiedziało od razu stworzenie. Dopiero teraz Hao
zdał sobie sprawę, że rzeczywiście, cała postać wydawała się otoczona czymś w
rodzaju płomieni. Co jakiś czas spadały też z niej na ziemię iskry, jednakże
nie robiły one nic złego.
Pięciolatek
spojrzał na rozmówcę z zainteresowaniem oraz lekkim strachem. Intrygowała go
moc, która zdawała się bić z ognistej istoty. Zarazem jednak nie podobał mu się
tajemniczy sposób mówienia ducha. Nie dostając żadnej odpowiedzi, stworzenie
powiedziało, jakby z lekką urazą:
- Dziwię się, że nie poznajesz tego, który tak wiele razy uratował
twoją nędzną skórę.
- J-jak to? – Hao nie miał pojęcia, o czym mowa. Czuł, że musi uważać,
na tę dziwną istotę.
- Wytęż mózg i pomyśl trochę, chłopczyku… - Duch pokręcił głową,
niezbyt zadowolony.
W tym momencie
długowłosy zrozumiał wszystko. Najpierw ogień, który pochłonął atakującego ich
ducha ogrodnika. Potem ten, który nagle pojawił się na dłoni chłopca. Wreszcie
przed oczami malca pojawił się obraz olbrzymiego pająka, wijącego się w agonii
z powodu płomieni, które zaatakowały go tak nagle.
Jakby czytając
myśli Hao, czerwone stworzenie powiedziało:
- Tak, chłopcze. Już od pewnego czasu chroniłem cię, byś nie wpakował
się w tarapaty. A masz do nich wyjątkowe szczęście…
- A-ale dlaczego mnie chroniłeś? – spytał zaskoczony pięciolatek. Nie
otrzymał jednak odpowiedzi. Zamiast tego, duch spytał:
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że twojemu koledze zostały już tylko
minuty?
To zupełnie
otrzeźwiło małego szamana, którego myśli krążyły właśnie wokół wydarzeń z nie
tak dawnej przeszłości. Zerknął na leżącego na podeście Yoh, którego oddech był
w tej chwili naprawdę bardzo słaby. Przy boku nieprzytomnego chłopca pojawiła
się plama krwi, zmieszanej z trucizną pająka.
- Matamune zaraz sprowadzi pomoc. Wszystko będzie dobrze. – Szczerze
mówiąc, Hao sam do końca nie wiedział, czy skierował te słowa do rannego
przyjaciela, Ducha Ognia czy też samego siebie. Niezależnie od tego, chciał,
żeby okazało się to prawdą.
- Nie będzie – zaprzeczyła płomienna istota, podlatując nieco bliżej.
– Żadna siła, poza mocą żywiołów, nie może go uleczyć.
Hao miał już dość
słyszenia, że nic nie da się zrobić. Narastająca w nim rozpacz uwolniła gniew.
- Zamiast mówić takie rzeczy, mógłbyś pomóc! – zawołał do unoszącego
się nad nim stworzenia. W tym momencie coś zrozumiał. – Ty… Jesteś przecież
przedstawicielem jednego z żywiołów, tak?
- Owszem – przytaknął duch. – I wiem, jak go uleczyć.
- Jak? – spytał od razu malec. Wbił w rozmówcę wyczekujące spojrzenie
swoich dużych, ciemnych oczu.
- Sam tego nie zrobię. Potrzebowałbym do tego ciała… - zaczęła istota,
a Hao domyślił się, w czym rzecz.
- Hyōi Gattai? – spytał. Jakby
nie patrzeć, posiadł tę umiejętność zaledwie parę godzin wcześniej.
- Dokładnie tak. Szybko się uczysz – stwierdziło stworzenie, z
niejakim zadowoleniem. – To dobrze, ta umiejętność przyda ci się w przyszłości.
– Po tych słowach, Duch Ognia zbliżył się jeszcze do małego szamana. – Uleczę
go, jednak będę musiał opętać twoje ciało. Zgadzasz się…? – W tym momencie
zielone oczy zabłysnęły w nieco dziwny sposób. Mogłoby się to wydawać
podejrzane, jednak Hao podjął już decyzję.
- Zrób to… Tylko go uratuj – poprosił, po czym odsunął się i krzyknął:
- Duchu Ognia! Hyōi Gattai!
Stworzenie
zmniejszyło się do rozmiarów płonącej piłeczki pingpongowej, po czym wniknęło w
ciało chłopca. Ten, przez moment stał pochylony, ciężko łapiąc powietrze. Nie
zdawał sobie sprawy, że właśnie połączył się z jednym z pięciu elementarnych
duchów, które nie dość, że miały w sobie olbrzymią ilość reiyoku3, to jeszcze potrafiły od środka zniszczyć
swojego szamana, jeżeli ten nie był wystarczająco silny.
- Tak… Dobry jest – powiedział do siebie Duch Ognia, wyprostowując się
i rozglądając dokoła. Wzrok oczu Hao, których kolor zmienił się nagle z
czarnego na zupełnie zielony, powędrował do leżącej na kamiennym podeście,
niewielkiej postaci.
Podszedł bliżej,
po czym położył dłonie na brzuchu umierającego. Zamknął oczy, a do jego palców
zaczęła jakby napływać trująca substancja, opuszczając ciało dziecka. Zaraz potem
szepnął coś pod nosem i dotknął ostrożnie rany. W jednej chwili pokryły ją
płomienie. Jednakże, zamiast niszczyć, zajęły się zasklepianiem miejsca
użądlenia. Po kilkunastu sekundach na skórze nieprzytomnego chłopca nie było
nawet śladu po jakiejkolwiek ranie. Klatka piersiowa małego Asakury zaczęła się
unosić coraz wyżej, a puls przyspieszył do normalnego tempa.
- Tyle wystarczy – uznał Duch Ognia i opuścił ciało młodego szamana.
Hao potrząsnął głową, odzyskując nagle świadomość. Niby widział, co się dzieje,
jednak wcale nie miał kontroli nad własnym ciałem. Uśmiechnął się, widząc, że
stan jego przyjaciela uległ znacznej poprawie.
- Wkrótce znów się spotkamy – usłyszał głos zielonookiego stworzenia.
Gdy odwrócił się, ujrzał tylko jak znika ono w płomieniach.
W tym momencie ze
świątyni wyszedł Matamune, w towarzystwie ducha jakiegoś grubego człowieka,
który wyglądem i strojem przypominał typowego buddyjskiego mnicha. Miał małe,
głęboko osadzone oczy i wygoloną głowę, która odbijała światło słoneczne, jakby
ją posmarowano tłuszczem. Nosił długą, żółto-czerwoną szatę, a w ręce trzymał
prostą, drewnianą laskę, odzobioną nieznanymi dla Hao znakami kanji4.
Gdy mężczyzna
zobaczył Hao, aż otworzył usta ze zdumienia. Zwrócił wzrok w stronę kota,
mówiąc coś do niego cicho. Tamten tylko przytaknął.
- Od tego chłopca czuje się niezwykłą energię szamańską… Uważam, że
twoje przypuszczenia są słuszne, Matamune… - powiedział mnich, pocierając
palami podbródek i obserwując Hao badawczym wzrokiem.
- Też to wyczułem, Mamoru-san – odparł nekomata, podchodząc bliżej. –
Teraz jednak zajmijmy się… - urwał, widząc, że rana na boku Yoh zniknęła.
Zdumiony spojrzał na Hao. – Wydarzyło się coś, jak mnie nie było…?
- N-nie wiem… T-to samo tak… - odparł szybko długowłosy, zdając sobie
sprawę, że Matamune mógłby nie być zadowolony z jego współpracy z Duchem Ognia.
- Haha! Toż to naprawdę niezwykły chłopiec! – zawołał mnich z
uśmiechem i klasnął w dłonie. Tymczasem kot spojrzał na malca nieodgadnionym
wzrokiem. Musiał wyczuć, że młody szaman nie powiedział do końca prawdy.
W tym momencie
Yoh poruszył się przez sen, zwracając na siebie uwagę. Nekomata popatrzył na
niego przez chwilę, po czym podjął decyzję:
- Budzi się. Zostawiam was pod opieką pana Mamoru – oznajmił,
wskazując łapką na mnicha. Zaraz potem spojrzał jeszcze na Hao i przypomniał: -
Pamiętaj o naszej umowie, ani słowa małemu Yoh.
Tuż po tym włożył
kiseru do pyszczka, wypuścił trochę
dymu i zniknął.
Długowłosy wbił
wzrok w ziemię, niezbyt zadowolony z ilości sekretów, które musiał zachować.
Cóż miał jednak zrobić? Z duchami lepiej nie zadzierać, w końcu mogą być one
naprawdę niebezpieczne, o czym przecież mogli się przekonać na własnej skórze
przed paroma dniami.
Uciekinier z domu
dziecka podszedł bliżej do przyjaciela i chwycił go za rękę. Ten zamrugał parę
razy i przekręcił głowę w stronę długowłosego.
- Hao…? Co tu robisz? – spytał trochę niewyraźnie. – Pamiętam, że
spotkałem wielkiego pająka… Chciałem przywołać duszki liści, ale nie zdążyłem,
bo on mnie ukąsił…
- To dłuższa historia – przerwał mu kolega. – Najważniejsze jest to,
że dotarliśmy razem do Gakuen-ji, a ty jesteś już zdrowy – dodał z uśmiechem.
Asakura podniósł
się nieco ociężale i zwrócił spojrzenie na ducha mnicha, stojącego obok.
- Witaj, Yoh. Jestem Mamoru, jeden z duchów-rezydentów tej świątyni –
przedstawił się potężny mężczyzna. – Mam cię zaprowadzić do podziemnego
sanktuarium.
W tym momencie
obaj chłopcy spojrzeli z zainteresowaniem na kapłana. Do tej pory nikt nie
wspominał o żadnej podziemnej komnacie.
Yoh wstał, z
początku nieco chwiejąc się na nogach. Na wszelki wypadek podparł się na
ramieniu towarzysza. Mimo że nic go nie bolało, czuł dziwne ciepło w całym
swoim ciele. Głupio byłoby mu to przyznać głośno, ale miał wrażenie, iż w
miejscu dawnej rany czuje coś jakby ogień. Ale to przecież byłoby niedorzeczne,
prawda?
- Chodźcie za mną – nakazał tymczasem Mamoru, kierując się w stronę
lasu za świątynią. Chłopcy posłusznie podążyli za nim.
Mnich zatrzymał się przed dwoma drzewami, których
pnie zrosły się ze sobą. Wyciągnął rękę przed siebie i nakreślił na korze jakiś
symbol. W tym momencie dały się słyszeć dziwne trzaski, a ziemia zadrżała.
Gałęzie nad nimi poruszyły się, zrzucając trochę liści na głowy chłopców.
Drzewa nagle zaczęły się od siebie odsuwać, aż w końcu zupełnie się rozłączyły,
ukazując między sobą schody prowadzące w dół. Wyglądały na bardzo stare. Hao
nie zdziwiłby się, gdyby były dwa razy starsze od samej świątyni. Na dole
zauważył zapalone pochodnie – znak, że niedawno ktoś tam wchodził.
- Yohmei-san czeka na ciebie na dole, Yoh – oznajmił mnich, a Hao
stanął jak sparaliżowany. Po paru sekundach zrobił kilka kroków w tył, za żadne
skarby nie chcąc wchodzić do sanktuarium. Asakura nie chciał jednak pozwolić,
by jego przyjaciel został na górze sam. Chwycił go mocno za nadgarstek, ciągnąc
w kierunku schodów.
- Ja tam nie pójdę! – zawołał długowłosy, próbując się wyrwać.
- Ale Hao! – zaprotestował Yoh. – Przecież nie musisz się spotykać z
dziadkiem… Po prostu pójdź tam ze mną, a potem się gdzieś ukryjesz czy coś…
Mały szaman
zastanowił się. Musiał przyznać, że mimo iż nienawidził Yohmei’a z całego
serca, ciekawiło go, co też senior rodu robi w podziemnej komnacie. Po dłuższej
chwili podjął decyzję. Chęć poznania wygrała z niechęcią do dziadka Yoh.
- No dobrze… - zgodził się, pozwalając przyjacielowi pociągnąć się w
dół.
Mamoru przyglądał
się dwóm chłopcom, gdy schodzili do sanktuarium. Musiał przyznać, że teoria,
którą przedstawił mu Matamune wydawała się naprawdę interesująca.
W tym momencie
dostrzegł coś dziwnego. Kiedy Hao szedł, jego włosy podskakiwały, przez co mnich
miał okazję zobaczyć osobliwy znak na szyi chłopca. Mógłby się założyć, że
jeszcze chwilę wcześniej go tam nie było. Pentagram o płonących krawędziach, a
wewnątrz znak kanji. „Mój”.
- Muszę powiedzieć o tym Matamune… - szepnął do siebie mężczyzna,
jednak wtedy poczuł koszmarny ból. Całe jego ciało ogarnęły płomienie.
Przerażony, rozejrzał się dokoła. Ostatnim, co zobaczył, była niewielka
sylwetka Ducha Ognia, spoglądającego nań z góry z szyderczym uśmiechem.
- Za późno, Mamoru-san… On już jest mój…
Wybacz otō-san5,
że przerwę twoją opowieść, ale jesteśmy już na miejscu – powiedział Ichigo,
zbierając swoje rzeczy. Jego żona wraz z małą Hoshi znajdowały się już poza
autobusem. Mała dziewczynka wydawała się być cała w skowronkach – patrzyła
dokoła swoimi dużymi, ciemnymi oczami i gaworzyła wesoło.
Bliźniacy i Fred
jakby otrząsnęli się ze snu. Amerykanin nawet rozejrzał się dookoła niezbyt przytomnie.
Nawet kilkoro pasażerów, zupełnie niezwiązanych z rodziną Akimorich, także
wydawało się zawiedzionych. Pan Sōichirō uśmiechnął się tylko przepraszająco do
swoich słuchaczy.
- Dokończymy później – obiecał, wysiadając. Niestety nie pocieszył tym
zbytnio przypadkowych ludzi z autobusu.
Mieli szczęście,
bo nie czekała ich tak długa wyprawa, jak Asakurów. Autobus podwiózł ich bardzo
blisko i musieli przejść zaledwie kilkaset metrów.
- Ja już pójdę przodem – oznajmił dziadek, kierując się od razu w
stronę leśnej ścieżki. Rzecz jasna, od razu dołączyli się do niego Daiki,
Daichi i Fred.
- My razem z tobą – zawołał z uśmiechem młodszy z braci, jednak pan
Akimori szybko ostudził ich zapał.
- Nie, tym razem nie. Myślę, że rodzice też chcieliby spędzić z wami
trochę czasu na spacerze. A ja mam jeszcze coś do załatwienia. – Po tych
słowach odszedł, zostawiając trójkę swoich słuchaczy w lekkim zdumieniu
1 Wiem, pewnie wyjdę w tym przypadku na ignorantkę, ale
mogą być przecież osoby, które w dzieciństwie nie oglądały pokemonów, prawda? Albo takie, które najzwyczajniej w świecie
nie uczyły się wszystkich nazw na pamięć :D Tutaj
znajdziecie Vulpixa <3 (jeden z moich ulubionych pokemonów, ale to taki
szczegół :D)
2 O świątyni Gakuen-ji możecie się dowiedzieć więcej z tego bloga
:) Niestety, jest on w języku angielskim, więc w razie jakichś pytań możecie
też pisać na moje gg ^^
3 reiyoku – moc
danego ducha (przykładowo reiyoku Ducha
Ognia wynosi 300.000). Jeżeli reiyoku ducha
i furyoku szamana są na podobnym
poziomie (lub też furyoku szamana
jest wyższe) pozwala to stworzyć stabilną kontrolę ducha.
4 Kanji - znaki
logograficzne pochodzenia chińskiego, które wraz z sylabariuszami hiragana, katakana,
cyframi arabskimi oraz alfabetem łacińskim stanowią element pisma japońskiego”
(źródło - Wikipedia)
Wybaczcie, ale nie chciało mi się tego samej opisywać… :)
5 otō-san –
ojciec (z szacunkiem)
Hej, zwykle nie piszę nic na tym blogu, jednak tym razem to dosyć ważne.
Wybaczcie, że rozdziały nie pojawiały się tak długo, jednakże nastał dla mnie teraz okres konkursów i olimpiad, co skutecznie absorbuje większość mojego wolnego czasu. Sama się dziwię, że udało mi się opublikować ten rozdział jeszcze dzisiaj.
Przez następne dwa tygodnie możecie być pewni, że żaden rozdział się nie pojawi, bo mam przed sobą osiem olimpiad, i to niemalże pod rząd :)
Obiecuję jednak, że postaram się od połowy listopada nadrobić straty i opublikować nieco więcej. Mam też pewne plany na święta... Ale to już inna kwestia.
To tyle z mojej strony, pozdrawiam wszystkich! :*